W pielgrzymkową podróż wyruszyliśmy wynajętym w Salonikach (drugie co do wielkości miasto w Grecji) małolitrażowym modelem fiata. Mały samochodzik dzielnie pokonywał serpentynę górskich dróg, gdzie na poboczach, mimo tego, że październik odliczał swoje ostatnie dni, stały jeszcze ule z pszczołami i wypasały się kozy. Co prawda, miodobranie widocznie też dobiegło końca, gdyż widzieliśmy jak jeden z pszczelarzy ustawiał ule na ruchomej platformie.
Jedyna droga
Bez przygód dotarliśmy do niewielkiego greckiego kurortu Ouranoupolis, gdzie od razu udaliśmy się do biura obsługi pielgrzymów, by otrzymać, a konkretniej wykupić (30 euro) wizę (na zdjęciu poniżej), czyli tzw. diamonitrion, zezwalający na kilkudniowy pobyt na Agios Oros (Święta Góra). Przedtem funkcjonariusz policji dokładnie sprawdził nasze dane osobowe i po uiszczeniu należnej wpłaty wraz z kolegą mogliśmy spokojnie czekać na prom, który miał nas dostarczyć do wioski Dafni. Jest ona głównym portem półwyspu, gdzie rozlokowanych jest ponad 20 suwerennych monasterów (w przeważającej liczbie greckich, ale jest też rosyjski, serbski i bułgarski) oraz cały szereg mniejszych klasztorów, pustelni oraz skitów (mniejsze klasztory podlegające suwerennym monasterom). Obok nas kręciło się sporo mnichów w czarnych sutannach i z długimi brodami i było to moje pierwsze zetknięcie się z mieszkańcami tego odosobnionego i mało znanego skrawka ziemi.
Czas oczekiwania na odprawę promu skróciliśmy sobie przekąską w kawiarence oraz rozmową z obsługującą nas niezwykle komunikatywną Albanką Anną, która przed kilku laty przybyła do Grecji na zarobki. Fiata musieliśmy zostawić, gdyż granica lądowa na półwysep jest zamknięta i strzeżona. Jedyną drogą jaką można się dostać do autonomicznej republiki mnichów jest droga morska.
Ogród Bogarodzicy
Pierwsze, co rzuciło się w oczy na promie to całkowity brak kobiet, nie tylko wśród podróżujących, ale też personelu obsługującego. Okazało się, że kobiety od 1060 roku mają całkowity zakaz wstępu na teren mnisiej republiki i półwysep mogą oglądać tylko z odległości 500 m. Podobno za naruszenie tego zakazu przewidziane są surowe kary i nie można się od nich odwołać! Według legendy, pierwsza wspólnota powstała na półwyspie Athos już w pierwszym wieku naszej ery. Miała ją założyć Maryja, która na te tereny trafiła po katastrofie płynącego na Cypr okrętu.
Miejscowa ludność powitała Matkę Chrystusa jak świętą i w związku z tym, wzięła ona Agios Oros, czyli Świętą Górę, pod swoją opiekę. Zachwycona urodą tego skrawka ziemi Maryja wypowiedziała słowa: „Synu mój, Boże mój, pobłogosław to miejsce… wylej na nie miłość i zachowaj je nienaruszonym do skończenia świata”. Stąd Athos nazywany jest także „Ogrodem Bogarodzicy”.
Próżne zabiegi feministek i europosłów
Zaznaczyła jednak, że na tych terenach mogą żyć tylko mężczyźni (a dokładniej tylko ci, którzy noszą brody). Było to związane ze specyficznym wschodnim pojmowaniem duchowości, wedle którego dla mnicha najważniejszą nauczycielką była Matka Boska. W wielkim uduchowieniu pisali ikony, oddając szczególny kult Matce Boskiej. To Ona, według starych podań, obrała Górę Athos za swoje jedyne miejsce na ziemi. Stąd też na Świętą Górę Athos mają zakaz wstępu kobiety, aby tym zaszczytem była obdarzona jedynie Bogarodzica. Później dowiedziałem się, że organizacje feministyczne i posłowie europarlamentu próbowali zmienić dotychczasowe status quo, ale spotkało się to z ostrą reakcją władz zarówno Republiki Mnichów, jak i rządu greckiego. Obie władze uznały zgodnie, że jest to zamach na suwerenność obu republik. Zresztą, gwoli ścisłości, przedtem nim Grecja została członkiem UE zastrzegła, aby istniejący zakaz zobowiązywał w przyszłości. I obowiązuje… A na domiar wszystkiego – podobno zwierzęta, które hodują mnisi, też są tylko płci męskiej!
Miłosierny kierowca
Podróż promem trwała ponad dwie godziny. Pogoda wręcz idealna, a więc z zainteresowaniem oglądaliśmy półwysep wprost usiany różnej wielkości klasztorami. Gdzieniegdzie widać było mnichów i robotników zajętych zbiorem oliwek.
Po dotarciu do Dafni czekała nas przykra niespodzianka: czy to z powodu naszej opieszałości, czy też w ogóle nie było chętnych, ale okazało się, że nie ma czym dojechać do stolicy Republiki Mnichów – wioski Karies. Nasze rozpaczliwe poszukiwania jakiegoś środka lokomocji skończyły się niczym. Wyboru nie było: postanowiliśmy spróbować pokonać 12 km górskiej piaszczystej drogi pieszo. Tymczasem słońce prażyło niemiłosiernie, a najgorsze było to, że nie można było zrzucić z siebie ubrań, gdyż, jak napisane było w przepisach zachowania monasteru św. Pantalejmona „Bóg nie błogosławi tych, którzy noszą ubrania z krótkimi rękawami”. Mnisi są pod tym względem rygorystyczni, o czym przekonałem się na własnej skórze. Jak niepyszny włożyłem koszulę z długim rękawem i z plecakami na plecach rozpoczęliśmy mozolną wspinaczkę.
Nie był to spacerek, o czym upewniłem się po pokonaniu pierwszego kilometra. Droga ciągle pod górę, plecak przywierał do rozgrzanego ciała i sprawiał, że pot spływał ciurkiem. Dobre było przynajmniej to, że mieliśmy wodę do picia, ale nigdzie nie można było schować się od rażących promieni słońca. Mój młodszy towarzysz „niedoli” lepiej znosił trudy pielgrzymowania, ale i jemu dały się we znaki trudy pieszej wędrówki. Na nasze szczęście przytrafił się nam miłosierny kierowca, który zlitował się nad nami i kilka kilometrów mieliśmy z głowy.
Niezbyt dobry moment
Niestety, celem jego podróży nie była wioska Karies, więc znowu kontynuowaliśmy podróż pieszo. Co prawda, już w lepszych warunkach, bo Athos jest także ewenementem przyrodniczym, gdzie można spotkać strefy półpustynne, na wpół alpejskie, jak też bardziej swojskie: ze słusznego wzrostu drzewami i pożółkłymi, spadającymi na ziemię liśćmi. Właśnie w „swojskiej” strefie podróż nie była tak męcząca jak na początku. Słowem, do Karies jakoś dotarliśmy i gorączkowo rozpoczęliśmy poszukiwania osoby, która wskazałaby, gdzie moglibyśmy zostawić plecaki, umyć się i zmienić nasiąkłe potem ubranie. Okazało się, że trafiliśmy w niezbyt dobrym momencie, gdyż klasztory znajdujące się na terenie wioski żyły oczekiwaniem na przybycie patriarchy Bartłomieja I. Dla wiernych obrządku wschodniego jest on tym, czym dla nas papież. Powiedziano nam, byśmy uzbroili się w cierpliwość, nie przeoczyli wspólnego posiłku, a wieczorem zajmie się nami, liczną grupą pielgrzymów z Ukrainy i mniejszą liczebnie z Rumunii, odpowiednia osoba. Po takiej odpowiedzi nie pozostało nam nic innego, jak samym wybadać grunt i co nieco załatwić we własnym zakresie.
(Cdn.)
Zygmunt Żdanowicz
Fot. autor
Tygodnik Wileńszczyzny