Przychylny los sprawił, że razem – w zgodzie, w trosce i radości, w doli i niedoli – doczekali złotych godów, uroczystości tym piękniejszej, że obchodzonej w gronie najbliższych osób, rodziny oraz wiernych i sprawdzonych przyjaciół.
Rodzinne historie
– Mój ojciec, Franciszek, pochodził z parafii turgielskiej, ze wsi Słoboda koło Miednik, odległej o 20 km od Grygajć. Dzisiaj wokół Słobody szumi las... Z Grygajć natomiast pochodziła moja mama, Jadwiga z Gulbinowiczów – tłumaczy Adam Andrzejewski. Pamiątką po dziadkach pana Adama, jest ziemia, na której Franciszek Andrzejewski, jak gdyby przeczuwając, że kiedyś ojcowizna wróci do swych prawowitych właścicieli, jeszcze w kołchozowych czasach wybudował dom dla swej rodziny. To w tym domu Adam, najstarszy z dzieci, uwił swe rodzinne gniazdo. – Moi dziadkowie, Michalina i Michał Gulbinowiczowie mieli ponad 80 lat, gdy zostali wywiezieni do Irkucka. Stamtąd już nie wrócili. Ale najmłodszy ich syn, Bolesław, który razem był zesłany na Syberię, zdołał uciec – przybliża poszczególne karty historii swego rodu pan Adam. O nietuzinkowych wyczynach wujka Bolesława, który nie jeden raz cały i zdrowy wychodził z najgorszych opresji, opowiada najwięcej.
Zaiste, los rodzinie Andrzejewskich ciężkich prób nie skąpił. Franciszek Andrzejewski w czasach stalinowskich był wysłany do kopalni węgla w Donbasie. Matka pana Adama pozostawiona z sześciorgiem dzieci musiała nauczyć się jakoś sobie radzić. Franciszek wychudzony i wycieńczony uciekł z Donbasu, a po powrocie w rodzinne strony, żeby położyć kres prześladowaniom i zatrzeć ślady swojej ucieczki, w końcu zapisał się do kołchozu. W owych czasach ze strachu przed wywózkami tak robiła większość rodaków.
Lekcje życia
Pani Bogumiła, urodzona w Porubiszkach (parafia Hermaniszki niedaleko Woronowa), obecnie znajdujących się na terenie Białorusi, z tkliwością wspomina dziecięce lata, spędzone w rodzinnej wsi i te pierwsze lekcje życia, które nauczyły ją oddzielać ziarno od plew.
– Chodziłam do szkoły jeszcze za polskich czasów. Moi rodzice – Polacy z krwi i kości. Ojciec był miejscowy, mama pochodziła ze Stawidańc, znajdujących się koło Butrymańc. Pamiętam, jak mama mnie i moje rodzeństwo uczyła religii, czytała polskie książeczki i mówiła, że polskość jest bardzo ważna. Mama zawsze powtarzała, że jeśli człowiek jest religijny, jemu Bóg pomoże. A kiedy zaszli sowieci, zamknęli polską szkołę. Cóż było robić, gdzie się podziać?.. Poszłam do sowieckiej, rosyjskiej szkoły. Pamiętam, jak jeden partyjniak, namawiając, abyśmy wstąpili do pionierów, zapytywał: „Zobaczymy, co wam da wasza religia, a co władza radziecka?.." Posadził nas przy dużym stole i huknął: „Bog, daj pierog!". Siedzimy, czekamy, a pieroga nie ma... A potem znowu zawołał: „Sowiet, daj konfiet!". I tu na stół posypały się cukierki... Dano nam nie tylko cukierki, ale i znaczki pionierskie. Jak mama je zobaczyła, kazała natychmiast odczepić i zwrócić – wspomina pierwsze próby radzieckiej indoktrynacji pani Bogumiła.
Mimo ogromnego ryzyka i dość licznego potomstwa – w rodzinie wychowywała się szóstka dziatek – Mielkowie, w czasie wojny przez kilka miesięcy ukrywali na strychu dwie żydowskie rodziny.
Ojciec pani Bogumiły, Piotr Mielko, w okresie międzywojennym był sołtysem. Zginął w 1944 roku z rąk bandytów, prawdopodobnie sąsiadów, którzy zabili go ze zwykłej zazdrości i chciwości. Miał ładnego konia... Pewnego razu poprosili, aby ich podwiózł. Z tej, rzekomo krótkiej, wyprawy już nigdy nie wrócił. Żona długo go szukała. Dopiero wiosną w rzece znaleziono martwe ciało.
– Gdy zabito ojca, żyło się nam bardzo ciężko. Mama nie miała czym nas nakarmić. Bandyci, którzy zabili ojca, przyszli pewnej nocy i ogołocili nas doszczętnie – kontynuuje opowieść Bogumiła Andrzejewska. Miała 15 lat, gdy zakończyła się wojna. Poszukując lżejszego chleba wyjechała do krewnych do Wilna. W okolice Wilna z czasem przenieśli się też jej bracia i siostry. Rodzice – Józefa i Piotr – na zawsze pozostali na Białorusi.
Ludzka życzliwość
W Wilnie Bogumiła zaczęła pracować jako służąca w domu na Pohulance u sowieckiego pułkownika. Niańczyła dzieci. Po pewnym czasie znajomy Żyd poradził, aby uczyła się fryzjerskiego fachu.
– To dobry zawód, mówił. Wyuczysz się i będziesz miała pewny kawałek chleba. Nie omylił się – z wdzięcznością Bogumiła Andrzejewska wspomina życzliwego pana Lewina. Jako fryzjerka przepracowała 40 lat. I chociaż od dobrych kilku lat już nie pracuje zawodowo, pani Bogusia – właśnie tak ją nazywali klienci, którzy często zaglądali do zakładu fryzjerskiego przy ul. Parko w Nowej Wilejce – nadal jest osobą bardzo szanowaną i doskonale rozpoznawalną. – Teściowa pomagała mi doglądać dzieci, dzięki temu mogłam poświęcać się pracy. Lubiłam swój fach, chociaż jest trudny. Praca cały czas na nogach. Starałam się pracować sumiennie – pani Bogumiła cieszy się, że jej uczciwa praca była dostrzeżona.
Specjalna misja brata Janka
Bogumiła i Adam zapoznali się na weselu. Okazało się, bowiem, że mieli wspólnych krewnych – rodzinę Galinów. Lecz dopiero po czterech latach postanowili się pobrać.
Doprowadzenie młodych do ślubnego kobierca nie było wtedy takie proste. Mimo znajomości było potrzebne jakieś rozeznanie, coś w rodzaju swatania... Podjął się tej roli najmłodszy brat pana Adama – Jan, który poszedł do fryzjerki pod pozorem zrobienia „ondulacji". Wypytał, jak patrzyłaby na to, aby związać swój los z Adamem. Jan Andrzejewski mieszkał w Warszawie, więc gdy termin pobytu na Litwie się skończył, musiał wyjechać. A ponieważ data wesela już była wyznaczona, wyjeżdżając do Polski zadowolony ze swej misji powiedział: „Sprawę swoją załatwiłem, brata zeswatałem".
Wesele odbyło się 7 listopada 1964 roku. Datę młodzi wybrali z premedytacją. Z okazji obchodów rocznicy „Oktiabrskoj rewolucji" goście nie musieli zwalniać się z pracy. Przyjęcie weselne odbyło się w rodzinnym domu pana Adama. Ślub – w kościele św. Kazimierza w Nowej Wilejce.
Życiowe pasje pana Adama
Adam Andrzejewski przez całe życie zawodowe miał do czynienia z metalem. Był hartownikiem w zakładzie aparatów do malowania, dla miejscowej ludności znanym jako „pokraska", pracował też jako kowal. Z powodu ciężkich warunków pracy wcześniej przeszedł na emeryturę.
– Na emeryturze zająłem się gospodarstwem – hodowlą owiec, była też krówka. Dzisiaj z całego gospodarstwa został nam tylko pies – wtrąca pan Adam.
– Ojciec zawsze był „podkuty" historycznie. Mimo zaledwie początkowego wykształcenia tata był ukierunkowany na to, aby kształcić się całe życie. Samodzielnie, chodząc ze słownikiem w kieszeni, nauczył się języka litewskiego. Zgromadził ponad trzy tysiące książek: historia, polska klasyka... Za czasów sowieckich był w Wilnie antykwariat, gdzie stale wykupywał polskie książki. Prenumerował polską prasę. Mama karciła, że w domu są pilniejsze potrzeby, a on wydaje na książki... – z uśmiechem mówi Tadeusz, syn państwa Andrzejewskich.
– Bardzo lubiłem czytać książki. Teraz też chętnie przeglądam gazetę – mówi Adam Andrzejewski, który wraz z małżonką jest czytelnikiem „Tygodnika Wileńszczyzny" od pierwszego numeru. W chwilach trudnych pan Adam sięgał też po pióro, aby na papier przelać swoje rozgoryczenie wobec dziejącej się niesprawiedliwości i bezprawia.
Inną jego pasją są podróże. Teraz, gdy na plecach ma już osiem krzyżyków, a i zdrowie nie służy tak, jak kiedyś, senior rodu Andrzejewskich z lubością wspomina wypady do Lwowa, Krakowa, Zakopanego, Warszawy...
– Gdy w domu pojawiały się jakieś pieniądze, ojcu zaraz podróże się marzyły – z uznaniem mówi Tadeusz, który często towarzyszył mu w tych wojażach. – Dziękuję Bogu za rodziców, którzy są przykładem troski i poświęcenia dla dzieci – dodaje.
Państwo Andrzejewscy przez całe wspólne życie doskonale się uzupełniali. Adam, jako ojciec i głowa rodziny dbał o edukację starszej córki Lilii oraz młodszego Tadeusza. Bogumiła – troskliwa, ciepła i zapobiegliwa matka – troszczyła się o to, aby dzieciom niczego nie zabrakło, a w domu był ład i porządek.
– Gdy wyjeżdżałem na studia do Kirowogradu (Ukraina), ojciec mi powiedział: „Pamiętaj, że jesteśmy Polacy i katolicy. Pamiętaj, żebyś się tam z żadną obcą partią nie związał!". Ukończyłem studia lotnicze na Ukrainie (kształciłem się na nawigatora), a gdy dla Polaków otworzyła się „furtka" wyjazdów na studia do Polski, pojechałem do Warszawy dalej się edukować. Ukończyłem historię. Moja siostra Lilia studiowała ekonomię na Uniwersytecie Wileńskim. Rodzicom bardzo zależało na tym, abyśmy zdobyli wykształcenie – podkreśla Tadeusz.
Ludzie nieobojętni
– Gdy Litwa zaczęła się wybijać na niepodległość mój ojciec, pani Zofia Błaszkiewicz, mama dyrektora Gimnazjum im. Jana Pawła II w Wilnie Adama Błaszkiewicza, obecny starosta gminy Wiesław Starykowicz byli tymi, którzy jako pierwsi zaczęli zakładać w Grygajciach koło ZPL. Mama i tato należą także do AWPL. Oni nigdy nie byli obojętni na to, co się dzieje wokół, interesuje ich to, czym żyje polska społeczność – charakteryzuje swych rodziców Tadeusz. Od wielu lat Adam Andrzejewski jest aktywnym członkiem Katolickiego Stowarzyszenia Polaków na Litwie. Swoje oddanie polskiej sprawie państwo Andrzejewscy zawsze wyrażali czynnym zaangażowaniem w kampaniach wyborczych, wyjaśniali ludziom to, co być może nie zawsze jest widoczne tzw. nieuzbrojonym okiem.
Ich sposób na życie zgodne i godne jest prosty.
– Nigdy nie było tak, żebyśmy mówili sobie przykrości. Oczywiście, od czasu do czasu zdarzały się jakieś drobne nieporozumienia, ale prawdziwych problemów nie mieliśmy. Zawsze żyliśmy w zgodzie, we wzajemnym szacunku, żywiąc do siebie ciepłe uczucia – zwierza się pani Bogumiła.
Gdy jako złoci jubilaci stanęli przed ołtarzem w kościele MB Królowej Pokoju w Nowej Wilejce znowu przyrzekli sobie wzajemny szacunek. – Byłam dumna, że podczas ważnej rocznicy razem z nami były nasze dzieci. Cieszymy się, że Bóg pomógł nam je wychować i wykształcić. To chyba najważniejsze zadanie każdej rodziny – rozważa Bogumiła Andrzejewska. – Aby być szczęśliwym, trzeba częściej chodzić do kościoła. Ksiądz zawsze coś dobrego powie. A w rodzinie powinna być tolerancja – uzupełnia żonę pan Adam.
Państwo Andrzejewscy na swoich dzieciach Lilii i Tadeuszu, zięciu Józefie i wnukach Agnieszce i Grzegorzu mogą polegać w każdej chwili. Agnieszka jest lekarzem, a więc jest zawsze, gdy dziadkom jest potrzebna porada i konkretna pomoc. Wiele radości seniorom dostarcza najmłodsza członkini rodu, prawnuczka Wiktoria, córeczka Agnieszki i Pawła, która ma 14 miesięcy.
– Chciałabym życzyć młodym ludziom, aby tak jak niegdyś my, znaleźli cel w życiu. Byli dobrzy i słuchali rodziców. A dzieciom dziękujemy za miłość i szacunek – mówi na pożegnanie złota jubilatka.
Irena Mikulewicz
http://l24.lt/pl/spoleczenstwo/item/44608-zlote-gody-bogumily-i-adama-andrzejewskich#sigProGalleria427f313c09
© Tygodnik Wileńszczyzny (fot. Teresa Worobiej)
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.