Zapewnienie najmłodszym ofiarom wojny miejsca, gdzie mogłyby bezpiecznie zamieszkać, było ogromnym problemem tak dla dowództwa oddziałów, polskich władz na uchodźstwie, jak i rządów alianckich. Dyskutowano nad różnymi ewentualnościami. Władze brytyjskie nie godziły się na żadne rozwiązanie, które mogłoby zostać źle odebrane przez nowych sowieckich sojuszników. Dlatego w grę w ogóle nie wchodziło przewiezienie polskich dzieci na Wyspy. Myślano o zakwaterowaniu ich w koloniach, ale tylko pod warunkiem, że sami Polacy pokryją wszelkie konieczne koszty.
W literaturze naukowej temat jest zwykle poruszany tylko na marginesie. Pisze się, że sieroty zostały końcowo przyjęte przez Indie i że stało się tak w ramach sojuszniczego wsparcia korony brytyjskiej. Jak jednak wyjaśnia badaczka problemu, Anuradha Bhattacharjee, takie ujęcie jest naszpikowane błędami. Władze Indii Brytyjskich, bezpośrednio zależne od Londynu, były „zakłopotane” napływem Polaków. Pomoc nie nadeszła z ich strony, lecz od przywódcy innego organizmu politycznego. W latach II wojny światowej tylko połowa obszaru, jaki potem złożył się na niepodległe Indie była kontrolowana bezpośrednio przez koronę. Na resztę składało się 600 mniejszych i większych księstw. Jednym z takich wasalnych państewek, Nawanagarem, rządził maharadża Jam Saheb Digvijaysinhji Ranjitsinhji. Był to człowiek bardzo wpływowy. Jako kanclerz Izby Książąt Indyjskich reprezentował całe Indie w brytyjskim Gabinecie Wojennym. „Był ciepłą i porządną osobą, miał także talent polityczny, był energicznym i dobrym mówcą, pełnym zdrowego realizmu” – pisze o Jamie Sahebie Anuradha Bhattacharjee w publikacji „Obywatele polscy z Nawanagar w Indiach”.
Właśnie od tego maharadży, nie zaś jakiegokolwiek delegata rządu Jego Królewskiej Mości wyszło zaproszenie dla polskich dzieci. Jeszcze w 1941 roku na posiedzeniu brytyjskiej Rady Wojennej wystąpił Ignacy Paderewski, by przedstawić tragiczną sytuację uchodźców ze Związku Sowieckiego. Poruszony jego słowami Jam Saheb „zaoferował gościnę Polakom w swoim księstwie w przypadku, gdyby nie znaleziono innego miejsca”. Nie były to słowa rzucone na wiatr. Podjęto formalne negocjacje, a „Jego Wysokość Jam Saheb wyszedł z ofertą stworzenia obozu na terenie jego prywatnej nadmorskiej rezydencji, Balachadi w Kathiwar”. Jam Saheb zapewnił, że zdoła ugościć kilkuset małych uchodźców. Już na początku 1942 roku pierwsza, 170-osobowa grupa sierot, została przetransportowana do Balachadi pod opieką żołnierzy Andersa. „Nie jesteście dłużej sierotami. Od teraz jesteście Nawanagarczykami, a ja jestem Bapu, ojciec wszystkich Nawanagarczyków. Jestem więc też waszym ojcem” – witał Polaków maharadża.
W obozie, który zorganizował, zamieszkało końcowo ponad 600 dzieci. Miały do swojej dyspozycji bibliotekę z polskimi książkami, mogły grać w piłkę, a Jam Saheb chętnie oglądał organizowane przez nie przedstawienia teatralne. Mimo że w Indiach panowała w tym czasie straszna klęska głodu, dbał też o to, by gościom nigdy nie zabrało żywności. Z badań Anuradhy Bhattacharjee jasno wynika, że to nie władze brytyjskie pokrywały koszty pobytu małych Polaków. Potrzebne pieniądze pochodziły z datków zbieranych wśród różnych indyjskich książąt i zamożnych mieszkańców kraju. Łącznie przy wsparciu Jama Saheba udało się pozyskać 600 000 rupii – odpowiednik przeszło 36 milionów złotych w dzisiejszych pieniądzach.
Dopiero przykład dany przez księcia ułatwił podejmowanie podobnych inicjatyw w innych miejscach. Joanna Puchalska, autorka nowej powieści pt. „Wszystkie dzieci maharadży” komentuje: „Dzięki przykładowi Jama Saheba w całych Indiach znalazło schronienie ponad pięć tysięcy polskich dzieci. Dla wychudzonych, niedożywionych sierot, wycieńczonych fizycznie i zaniedbanych moralnie po syberyjskich przejściach, zaczęła się odtąd snuć indyjska baśń. Dach nad głową, własne łóżko, czyste ubranie, opieka lekarska, ciepło, słońce, jedzenie do syta, soczyste owoce”.
Część małych uchodźców z Balachadi przebywała pod opieką maharadży aż do 1946 roku. Tym, którzy obawiali się powrotu do teraz komunistycznej Polski oferowano nawet obywatelstwo.
Nad Wisłą niemal nikt nie wiedział jednak o uczynnym indyjskim księciu. „W Polsce Ludowej nie można było o nim mówić, historia polskich sierot ocalonych ze Związku Sowieckiego godziła w ówczesne sojusze” – pisze autorka powieści „Wszystkie dzieci maharadży”. Na przypomnienie postaci „księcia o dobrym sercu”, zmarłego w roku 1966, trzeba było czekać aż do upadku komunizmu.
Opr. Z. Ż.
„Rota”