Śp. Malwina i Romuald Rakowscy znajdują się wśród kilkudziesięciu tysięcy Polaków, którzy udzielili pomocy żydowskim uciekinierom w czasie wojny. Czy się bali? Na pewno tak, wszak sami mieli małe dzieci i nie chcieli narażać rodziny na rozstrzał, co groziło za pomoc udzieloną Żydom w czasie wojny. Niemniej jednak – po długich prośbach i namowach – zgodzili się wyznaczyć miejsce na kryjówkę Bercie i Nachumowi Katzom oraz ich dwojgu dzieciom: Ruth i Adamowi.
– Rodzinę Katzów moi rodzice bardzo dobrze znali, ponieważ dzierżawili oni dwór i majątek ziemski po Houwaltach w Gudalinie. Moja mama pracowała u Żydów i zawsze bardzo dobrym słowem wspominała swoich gospodarzy, którzy byli bardzo przyjaźnie ustosunkowani do pracowników. Kiedy któreś z dzieci chorowało, to pani Katzowa zawsze pomagała – dzielił się w rozmowie z „Tygodnikiem” rodzinną historią Jan Rakowski, syn Malwiny i Romualda.
Odznaczeni krzyżem
Jan Rakowski miał wtedy zaledwie cztery lata i, jak sam przyznaje, mało z tamtych czasów zapamiętał. Zna rodzinną historię przede wszystkim dzięki opowieściom rodziców oraz starszego rodzeństwa. Jego obowiązkiem, jak sam podkreśla, jest troska o to, żeby pamięć o tamtych wydarzeniach przetrwała, zaś jego rodzice zostali odpowiednio upamiętnieni. We wrześniu 2018 roku z rąk prezydent Litwy Dalii Grybauskaitė w imieniu śp. ojca Romualda odebrał litewskie odznaczenie państwowe – Krzyż za Ratowanie Ginących.
– Mamie taką nagrodę przyznano dużo wcześniej. Otrzymała ją w roku 1997, niedługo przed śmiercią. Dla mnie ważne było, żeby tato też został doceniony, dlatego zwracałem się do różnych instytucji w Wilnie w celu przyznania mu odpowiedniej nagrody – opowiada Jan Rakowski i ubolewa, że jego rodzice nie otrzymali tytułu Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.
Malwina i Romuald Rakowski wychowali czworo dzieci – Leona (1934 r. ur.), Teresę (1938 r. ur.), Jana (1940 r. ur.) i Albertę (1945 r. ur.). Leon już nie żyje, natomiast o losach żydowskiej rodziny dzieci Rakowskich dowiedziały się dopiero w latach 90. ubiegłego wieku dzięki Teresie, która napisała list do Berty Katz, do Australii.
Z dalekiej Australii
Berta Katz na początku lat 90. napisała list do polskiej prasy na Wileńszczyźnie z zapytaniem o potomków rodzin, u których się ukrywali w czasie wojny – Mikołajunów z Mejszagoły i Rakowskich z Gudaliny.
– Moja starsza siostra Teresa Wojtkiewicz, która w połowie lat 50. wyjechała do Polski, napisała list do Berty Katz. Wkrótce otrzymała odpowiedź z Sydney. W swoim liście Berta Katz dziękowała moim rodzicom za pomoc, jaką wyświadczyli w czasie wojny oraz opisała losy swojej rodziny już po tym, jak się rozstali – opowiada Jan Rakowski i pokazuje jedną z najcenniejszych relikwii rodzinnych: kopię listu Berty Katz do Teresy Wojtkiewicz. Jan Rakowski opowiada, że rodzice dość często wspominali o tym, jak się Katzowie chronili w rodzinnym gospodarstwie w Gudalinie.
Chcę powiedzieć, że mimo wszelkich okropnych czasów, przeżyliśmy wszyscy, ale żeby spisać nasze przejścia, to trzeba byłoby napisać całą książkę – czytamy w liście Berty Katz, której mąż w tamtym czasie już nie żył – zmarł w roku 1978 na raka płuc, w wieku 78 lat. Rodzina Katzów najpierw wyjechała do Polski, stamtąd do Włoch, skąd ostatecznie wyemigrowała do Australii.
„Różnymi drogami przeszliśmy kilka krajów, mieliśmy pomoc od nieznajomych ludzi różnych narodowości, póki osiągnęliśmy amerykańską zonę Germanji, gdzie kilka lat żyliśmy w lagrach dla uchodźców i mieliśmy możność emigrować w świat. Wybraliśmy Australię” – opisuje rodzinne dzieje pani Berta.
Mleko i chleb „na drogę”
Do roku 1941 rodzina Katzów mieszkała w Gudalinie, w majątku dzierżawionym po Houwaltach. Mieszkańcy pobliskiej wsi – położonej po drugiej stronie drogi – pomagali gospodarzom w pracach sezonowych. Po okupacji Litwy przez wojsko niemieckie losy rodzin żydowskich kardynalnie się zmieniły. Wielu, żeby zachować życie, musiało uciekać, szukać schronienia w lasach czy też u znajomych. Nachum Katz i jego, o 12 lat młodsza, żona Berta mieli wówczas dwoje dzieci: 6-letnią Ruth i 4-letniego Adama. W czasie wojny Berta urodziła w getcie trzecie dziecko, o którego losach nic nie wiadomo, ponieważ, kiedy matka wróciła do rodziny, niemowlęcia ze sobą nie miała. Nachum, który w czasach II RP walczył na froncie polsko-bolszewickim, nie czekał biernie na ratunek. Chronił się z rodziną, gdzie tylko mógł. Na pewien czas przytułek znalazł w rodzinie Zuzanny i Sylwestra Mikołajunów w Mejszagole. W pewnym momencie ich kryjówka została „spalona” i Katzowie musieli znaleźć inną. Choć ocalili życie, znów musieli się tułać i szukać ratunku u innych. Latem 1944 roku trafili do Malwiny i Romualda Rakowskich.
– Ojciec wspominał, że Katz przez całą noc upraszał go, żeby pomógł im się schronić. Wiadomo, że moi rodzice bali się o życie swoje i dzieci. W końcu mężczyźni wykopali w naszej stodole dół, który przykryli sianem, drewnem, krzewami. Tam rodzina Katzów i ich krewny Icek (bodajże szwagier) z żoną ukrywali się do końca wojny – opowiada Jan Rakowski, który pamięta, jak rodzice przynosili Żydom do jamy posiłek. Przed końcem wojny, Rakowscy w obawie o własne życie uciekli ze swojej posiadłości. Przed ucieczką Romuald Rakowski ostatni raz przyniósł do schronu chleb i mleko, powiedział Katzom, że uciekają, i radził, aby przeczekali jeszcze kilka dni w ukryciu. Po tym wydarzeniu Rakowscy nie spotkali swoich podopiecznych i przez wiele lat nic nie wiedzieli o losach żydowskiej rodziny.
„Jak długo siedzieliśmy w jamie nie pamiętam, ale później, kiedy Niemcy odstępowali i front się zbliżał, sowiecka artyleria zaczęła obstrzeliwać, wiele budynków naokoło się paliło. Pan Rakowski przyniósł nam dzban mleka i chleb i powiedział, że w obawie za życie bierze żonę i dzieci, i odjedzie gdzieś dalej od tego. Nasza jama była przykryta krzakami i drzewem. Na szosie było pełno uciekających tanków. Tak się zdarzyło, że w międzyczasie jeden tank im (Niemcom – przyp. red.) się zepsuł. Potrzebowali drzewa, żeby jego podnieść. Przyszli i zaczęli wyciągać drzewo. Wydało się im coś podejrzane, że tak dużo drzewa, że chyba to bunkier, gdzie się ukrywają polscy partyzanci. Kazali jednemu iść i przynieść kilka ręcznych granatów, żeby się przekonać” – czytamy w liście Berty Katz.
Desperacka decyzja
Katzowie znali język niemiecki i przeżyli chwile grozy, kiedy usłyszeli rozmowę Niemców. Po trzech latach okropnych tułaczek, mieliby zginąć w końcu wojny?... Przyszedł więc im do głowy szalony pomysł, uchwycili się go jako ostatniej deski ratunku, choć – na pierwszy rzut oka – taki postępek wydaje się czymś niedorzecznym. Do żołnierzy wyszła Berta Katz z dwojgiem dzieci i w języku polskim oznajmiła, że jest gospodynią tej posiadłości i że się ukrywa w schronie przed frontem. Dzieci się rozpłakały. Żołnierz rozumiał po polsku, uwierzył kobiecie. Niemcy wzięli, co im było trzeba i się oddalili.
Po tym wydarzeniu Nachum zdecydował się opuścić kryjówkę, bo bał się, że w niej będzie bardziej niebezpiecznie niż na zewnątrz. Rodzice z dziećmi uciekli w pole, schronili się w krzakach, nad ich głowami miotały kule…
„Obawiając się nadal pozostać w jamie, wyszliśmy w jasny dzień w pole i leżeliśmy na ziemi, a kule padały między nami. Później chowaliśmy się w krzakach. Niemcy, chcąc się przekonać, że tam nikogo nie ma, chyba dla swego bezpieczeństwa zaczęli obstrzeliwać krzaki. Kule padały między nami, tylko jedna trafiła w czapkę naszego chłopca, ale nie uszkodziła. Zdaje się, ze parę dni przyszli sowieci, nas znaleźli w polu. Ktoś odwiózł nas do Wilna, które było całkiem zniszczone. Trudno było znaleźć dach nad głową. Mąż dostał pierwszą posadę kierownika w chlebowej fabryce i nam już jedzenia nie brakowało” – opisuje ocalona.
***
Dzisiaj Jan Rakowski, jak na razie bezskutecznie, obija progi Państwowego Żydowskiego Muzeum Gaona w Wilnie, ponieważ zależy mu na przyznaniu rodzicom tytułu Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.
– Uważam, że skoro Litwa przyznała moim rodzicom Krzyż za Ratowanie Ginących, to również Izrael powinien postąpić podobnie. Jak to będzie, zobaczymy, ja wierzę, że sprawiedliwości stanie się w końcu zadość – nieco rozżalony tłumaczy redakcji „Tygodnika” Jan Rakowski.
Teresa Worobiej
Fot. autorka i archiwum Jana Rakowskiego
We fragmentach listu Berty Katz zachowano oryginalną pisownię
Tygodnik Wileńszczyzny