– Od strony Białorusi przez wieś Kurmielany naszą drogą szła ich ogromna fala. To nie był jakiś ważny trakt, ale właśnie tą drogą sunęły czołgi i samochody wojskowe. I pola wokół, i łąki, wszystko było wydeptane! Czy następowali, czy odstępowali Niemcy albo Rosjanie, to wszystko działo się na naszej drodze – opowiada kombatant, który w chwili wybuchu II wojny światowej miał zaledwie 11 lat.
Z pamięci dziecka, któremu przyszło szybko wydorośleć, do dnia dzisiejszego wyłaniają się obrazy nieraz budzące go pośród głębokiej nocy.
– Ciemno już było, jesiennie, ponuro, gdy do naszego domu zaszło dwóch bolszewików: politruk i jego zastępca. „Daj pokuszat’ matuszka” – zwrócili się do mojej mamy. Mama dała im zjeść. Jedli i rozglądali się po stronach. W domu komoda stoi, zegarek, na ścianach wiszą obrazy, więc wydało im się, że jesteśmy kułakami. Pojedli, wyszli i powiedzieli swoim bojcom, że tu mieszka kułak. A tymczasem nabrało ich się jak szarańczy w stodole. Konie przywiązali do płotów. A te były tak zaniedbane, że z głodu płoty gryzły – opowiada Stanisław Poźniak.
Gdy intruzi opuścili dom, gospodarz – Józef Poźniak, ojciec Stanisława – wyszedł do stodoły po siano dla własnej klaczy. Ledwo wziął brzemię siana, jak zobaczył wymierzoną w twarz lufę pistoletu i usłyszał: „Stoj, kułackaja morda”. Jednak w swojej stodole wiedział, co zrobić. Dał nurka w ciemność i tyle go widziano, chociaż szukano przez jakiś czas, kłując pikami w sterty siana. Latarek nie mieli, tylko zapałki palili, a te po chwili gasły. Grozili, że wszystko spalą, jak nie pokaże się, toteż musiał wyjść z ukrycia, tym bardziej, że już go zaczęły szukać przerażone dzieci i żona.
– Ojciec usłyszał, że rozmawiamy i prosimy, żeby bojcy wpuścili nas do stodoły, ale zasłaniali wejście bagnetami. Jakoś dostaliśmy się do środka. Tę szarpaninę usłyszał zastępca politruka, który spał pod strzechą na kartoflaniku. Zainteresował się, co się dzieje?.. Opowiedziałem mu, że ojca chcą zabić. Wypędził bojców ze stodoły, przyprowadził ojca do domu, a nawet przeprosił. Ale sam politruk nie pokazał się. Tak minęła ta straszna noc. Nazajutrz przyszedł się rozwitać i przyznał się mamie, że jego dziadek był urodzony w Warszawie. Mama dała mu coś na drogę. Rosjanie byli dzicy i żeby nie on, mogłoby dojść do tragedii. Uratował nam życie. Takie było moje pierwsze zetknięcie z bolszewicką armią czerwoną w 1939 roku… – składa ręce nasz bohater.
Pamiętny dzień
Ze słów pana Stanisława wynika, że armia oswoboditieliej wyglądała wtedy marnie: skołowaciałe od brudu i białe od słonego potu gimnastiorki, owijacze na nogach, brezentowe pasy, karabiny na sznurkach… Skórzane buty mieli tylko politruki, należący do korpusu oficerskiego.
– Podpatrzyłem, jak jeden z żołnierzy gotował śniadanie. Podgrzewał na ogniu puszkę rybnej konserwy, która śmierdziała niemiłosiernie! Ktoś z Turgiel kiedyś opowiadał, że raz rosyjski żołnierz wskoczył do komory, chwycił gorące tłuczone kartofle, tzw. pażonki dla świń i, dławiąc się zaryczał: „Daleko li Arszawa?.. – śmieje się kombatant i za przykład stawia polskich żołnierzy, którzy na wyposażeniu mieli i kociołki, i manierki, a na koniach siedzieli w wygodnych siodłach.
Tego pamiętnego poranka, gdy nadleciał polski samolot, rosyjscy żołnierze porzucali swoje armaty, czołgi, pochowali się pod strzechy. A ten, jak wspomina świadek tamtych wydarzeń, zatoczył krąg, wydał serię z karabinu maszynowego i odleciał. Dopiero wtedy wrócili do swego „sprzętu”.
– Tylko co to był za sprzęt!? Czołg podjedzie sto metrów i stanie, bo gąsienica spadła. No to klepią pół godziny i dalej jadą kolejnych 200 metrów. Rosyjska technika! Niemcy otworzyli im oczy, jak powinna wyglądać armia. Wprawdzie i oni wyglądali nie najlepiej, kiedy wracali jako rozbitkowie: brudni, straszni! – kontynuuje swoje wspomnienia Stanisław Poźniak.
Między patriotyzmem a wygodą
Stanisław Poźniak urodził się 16 listopada 1928 roku we wsi Podmerecz gminy Turgiele, w województwie wileńsko-trockim. Obecnie teren ten należy do rejonu solecznickiego. Rodzice – Józef i Stefania, z domu Bójko – byli Polakami. Ojciec pana Stanisława służył w Wojsku Polskim w artylerii przeciwlotniczej.
– Ojciec pracował na roli. Byłem wtedy mały i szczegółów nie pamiętam, ale wiem, że mieliśmy klacz zarodową, która urodziła kilka dorodnych źrebaków dla ułanów Wojska Polskiego. Pewnie miały kolor kasztanowy?.. – snuje przypuszczenia wiarus.
Do wybuchu II wojny światowej Stanisław, najstarszy z piątki dzieci, zdążył ukończyć 3 polskie klasy. A gdy Stalin przekazał Wileńszczyznę Litwie, był zmuszony chodzić do litewskiej szkoły.
– Litwini od razu wszystko opanowali: wprowadzili język litewski do szkół, wydawali nowe dowody i zmuszali zapisywać się Litwinami. No i ludzie tak właśnie robili, bo straszyli ich, że ani cukru, ani mydła nie otrzymają. Była wojna i względy praktyczne w większości przypadków, niestety, brały górę! Ale mój ojciec i jego brat nie zdradzili swej narodowości, więc nie wydawali im dowodów i ciągle wyganiali precz z urzędu. Uczyłem się w szkole. Ojciec Polak, to i ja byłem bity i szykanowany przez nauczyciela, nacjonalistę litewskiego. Czwartej klasy już nie dano mi zakończyć – do dzisiaj leciwy już człowiek, pamięta razy, które mu zadał nauczyciel o nazwisku Budrys.
Nie sposób też zapomnieć, jak policja litewska znęcała się nad tymi, którzy odważyli się wkładać i nosić wojskowe mundury, rogatywki, w których przychodzili z wojny. Policjanci zrywali orzełki, deptali buciorami, walili ludzi pałkami na oślep. Wielu już nie mogło tego więcej znosić, więc gdzie kto miał jakąś dubeltówkę czy karabin, to wyciągał i walił po strażnikach nowej „władzy”. Bywało, że taka strzelanina trwała i pół nocy, lecz nikogo potem nie udawało się złapać. Jednak pojawił się wśród rdzennej ludności zdrajca, Piotrowski, który współpracował z litewską policją. Zabijał po cichu, a tamci przyjeżdżali i wydawali jego niecne czyny za swoje zasługi. Jednak wszyscy wiedzieli, że były sprawką Piotrowskiego.
– On dobrze wiedział, czym grozi jego działalność, i specjalnie puścił kaczkę, że jak przyjdą po niego, to wybuchną razem z mieszkaniem, bo podłożył w nim minę. Ale przyszli, znaleźli go na strychu i wyciągnęli jak kota, za kark… – przywołuje odległe wydarzenia pan Stanisław.
Młodociany konspirator
Gdy na Wileńszczyźnie zaczęła działać siatka Armii Krajowej, nie pozostał bezczynny, chociaż w tym momencie miał tylko 14 lat.
– Byłem w konspiracji od listopada 1943 do połowy 1944 roku, służyłem w 3. Brygadzie „Szczerbca” pod dowództwem porucznika Konstantego Majewskiego ps. „Biały”. Po raz pierwszy zobaczyłem kolumnę naszych partyzantów pewnej nocy, gdy po kryjomu z ojcem chcieliśmy zarżnąć byczka, żeby wszystkiego mięsa nie oddawać Niemcom, wszak za czasów okupacji obowiązywały normy oddawania żywności. Zobaczyłem jak kolumna 30-40 osób uszeregowanych po dwoje przesuwa się w ciemnościach. Mieszkaliśmy nieopodal miejsca stacjonowania brygady „Szczerbca”, więc siłą rzeczy wiedziałem, co się dzieje. Często przychodzili do wsi w nocy nasi chłopacy albo z centralnej Polski, pukali do okna z pytaniem: „Czy pan zna taką wieś?” A jakże, znałem, więc prowadziłem ich gdzie trzeba. Jak wchodzili do wsi, to zanim nie odjechali to nikogo nie wypuszczali i nie wpuszczali. Po czterech stronach stała warta, bo mógłby ktoś donieść Niemcom. Ci zrobiliby nalot i byłoby po wszystkim. Woziłem ich na zadania. Miałem 14 lat, więc nie mogłem być takim zbyt wielkim działaczem… – uśmiecha się pan Stanisław, którego odwaga i męstwo w odniesieniu do naszych czasów wydają się być nadzwyczajne.
Ojciec pracował na roli, więc to właśnie on, młody „Furman” siadał na wozie i jechał. Teren znał doskonale, więc woził akowców na Oszmiański Trakt, gdzie przechwytywali niemieckie samochody, uczestniczyli w innych ważnych, sporadycznych akcjach, a gdy dawali znak, odjeżdżał. Ufali mu, ponieważ dobrze znali ojca, zresztą w szeregach Armii Krajowej służyli starsi od niego stryj Czesław, krewniak Feliks Łaniewski, który był majstrem samochodowym.
„Ostra Brama”
– Brałem udział w operacji „Ostra Brama”, a następnie zostaliśmy skierowani do Wołkarabiszek, gdzie woziłem na zadanie akowców, którzy organizowali natarcie na Wilno. Jechaliśmy pod obstrzałem niemieckich samolotów. Gdy dojechaliśmy do Wołkarabiszek, zaczęły się zacięte walki sowietów z Niemcami. Artyleryjska kanonada trwała przez cały dzień do wieczora. Siedzieliśmy w tym kotle, i tylko czekaliśmy, że zaraz coś na nas spadnie, ale na szczęście, nikt nie zginął. Pod wieczór wszystko ucichło. Niemcy odstąpili, a Rosjanie zaszli – wspomina wojak. Po zakończeniu akcji „Ostra Brama” pan Stanisław musiał się ukrywać. Po złudnej obietnicy tzw. amnestii, pracował na kolei, jako układacz pokładów, potem jako kontroler na peronie. Niestety, w 1950 roku został aresztowany przez NKWD. Trzymano go i jego kolegów przy ulicy Sadowej 25 w Wilnie przez cały tydzień, bez wody i jedzenia.
– Nie udowodniono mi winy z powodu braku świadka. Tak naprawdę nikt, oprócz mego stryja, który również był kolejarzem, nie wiedział o mojej akowskiej działalności. Enkawudzista zaproponował mi współpracę. „Cziełowiekom staniesz” – obiecywał mi, a kiedy odmówiłem, nie podpisałem protokołu, huknął pięścią w stół, wyzwał od swołaczy i wygonił. Byłem represjonowany: wyrzucono mnie z pracy, wymeldowano z Wilna – sięga do przeszłości.
Godzina szczerości
Po śmierci Stalina Stanisław Poźniak powraca do Wilna. Ironią losu spotka tego samego kapitana, który go badał na Sadowej. Był w cywilu i pięknie mówił po polsku... Przeprosił go za zbyt surowe potraktowanie…
Pan Stanisław swoje miejskie życie znowu musiał zacząć od zera. Zaczął pracę w fabryce „Lelija”, gdzie początkowo szył ubrania, a z czasem pracował w dziale kontroli technicznej. Chociaż kleszcze sowieckiej indoktrynacji i prześladowań nieco się obluzowały, bynajmniej nie oznaczało to, że rzeczywistość kardynalnie się zmieniała i już nie ma się czego wystrzegać. Stanisław Poźniak, nie mógł darować swoich krzywd, ciężkich przeżyć, których doświadczyła jego rodzina, dziadkowie, rodzice matki wywiezieni do Irkucka, sąsiedzi, których synów sowieci rozstrzelali w łapankach lub zakatowali na śmierć w więzieniach. Dając upust swojej nienawiści pewnego razu rzucił kałamarzem w czerwony sztandar z wizerunkiem Lenina i Stalina, na szczęście świadkowie tej jego szczerości, nie wydali go.
Gdy w Wilnie założono zespół pieśni i tańca „Wilia” zaciągnął się do niego i brał czynny udział w jego działalności przez całe 25 lat. Od 1958 roku, aż po dzień dzisiejszy pan Stanisław śpiewa w chórze kościelnym pw. św. Teresy. W latach 90. był współzałożycielem Fundacji Pomocy Szkołom Polskim na Wschodzie im. Tadeusza Goniewicza. Razem z żoną Marianną wychował dwóch synów Ryszarda i Andrzeja. Państwo Poźniakowie doczekali się czwórki wnuków. Niestety w ciągu prawie 55 lat wspólnej wędrówki przez życie nie brakowało również smutnych chwil. Półtora roku temu w wieku 54 lat zmarł syn Ryszard. Choroba przykuła do łóżka panią Mariannę, lecz wierność i czułość męża i rodziny pomagają znosić ciężar choroby.
Stanisław Poźniak obecnie jest prezesem Klubu Weteranów Armii Krajowej w Wilnie. Jest dumny z uznania, którym darzą go pracownicy korpusu dyplomatycznego Ambasady RP w Wilnie. – Zwłaszcza cenię sobie przyjaźń byłego Konsula Generalnego pana Stanisława Cygnarowskiego, attache obrony narodowej pułkownika Mirosława Wójcika, którzy bardzo pomagali i wspierali polskich kombatantów na Litwie. Obecnie moja praca społeczna, to przede wszystkim porządkowanie grobów akowców, udział w zebraniach, opowiadanie o dziejach walk partyzanckich, warty honorowe na Rossie oraz w innych miejscach pamięci narodowej. Muszę pełnić swoją wartę do końca. Kiedy byłem młody, nie myślałem o konsekwencjach mojej skromnej działalności w AK. Trzeba było robić, pomagać, bo tak nas wychowała Polska…– mówi Stanisław Poźniak, żołnierz Armii Krajowej, nagrodzony przez prezydenta Polski Andrzeja Dudę Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej, za działalność kombatancką.
Irena Mikulewicz
"Tygodnik Wileńszczyzny"