Dzisiaj radny w samorządzie rejonu wileńskiego z ramienia AWPL, nauczyciel ekspert języka polskiego i literatury w szkole w Mickunach pracuje od 50 lat. Ta szkolna przygoda – to ziszczone marzenie z dzieciństwa, bowiem nauczycielem chciał być zawsze i dążył do tego celu, odkąd sam zaczął się kształcić.
Palec małego chłopca
Mała ojczyzna przyszłego polonisty – to zaścianek Popieły, koło Łoźnik. Tutaj mieszkał z rodziną i tutaj odbył edukację na poziomie szkoły początkowej. Rodzice – mama Dominika i tata Aleksander – mieli troje dzieci: Wanda Irena, Mieczysław i Wiktor.
Po wojnie system edukacyjny szwankował – dzieci rozpoczynały edukację o kilka lat później, wielu z nich kończyło naukę na poziomie szkoły początkowej. „Pierwszą klasę zaliczyłem w języku, którego wówczas nikt z nas nie znał, mianowicie – litewskim. Pracowało w szkole małżeństwo – Dudutis i Dudutiene. Do dziś dnia pamiętam, jak nauczycielka uderzyła mnie stalówką obsadki po palcu. Nie potrafiłem czegoś wykonać, czy nie zrozumiałem polecenia... Ból ten pamiętam do dzisiaj" – snuje wspomnienia Wiktor Kirkiewicz.
Klasę drugą kończył w języku rosyjskim. Z tego okresu pamięta, że nowi nauczyciele, też małżonkowie, wprowadzili ciekawy sposób rozpoczynania codziennych lekcji – gimnastyką przy muzyce akordeonowej. Nauczycielka grała na akordeonie, a nauczyciel wspólnie z dziećmi wykonywał różne ćwiczenia. Klasy 3-4 – to już nauka w języku polskim – z nauczycielką śp. Wojciechowską, która wyjechała do Polski.
„Praktyki" wśród krów
„Rodzice postanowili kształcić mnie dalej, chyba dlatego, że bardzo tego chciałem, i już jako mały szkrab mówiłem, że chcę zostać nauczycielem. Nie wiem, co zdecydowało, że jako jedyny z trojga rodzeństwa mogłem się uczyć. Ponoć siostra miała żal do rodziców, iż ona nie miała takiej możliwości" – opowiada pan Wiktor.
Dziecięce marzenia o tym, aby zostać nauczycielem towarzyszyły małemu Wiktorowi wszędzie. Latem, gdy wraz z rówieśnikami pasał krowy, urządzał im „lekcje". „Bawiłem się w szkołę. Rozdawałem kolegom różne liście i musieli zdawać mi egzaminy" – wspomina z uśmiechem, wdzięczny losowi, że dziecięce marzenia się ziściły.
Nauczycielka – wcieleniem anioła
Pragnienie bycia pedagogiem były podyktowane tą rzeczywistością, która go otaczała. Widział pracę i zaangażowanie swoich nauczycieli, podobał się mu autorytet, którym cieszyli się wśród uczniów, chciał przebywać wśród dzieci i młodzieży. Kontynuacja szkoły początkowej była już w Nowej Wilejce. W dawnych kościelnych pomieszczeniach – dzisiaj tam mieści się świetlica, którą prowadzą siostry od Aniołów – znajdowała się szkoła nr 2, gdzie ukończył klasy 5-7.
„Żeby dostać się do klasy piątej, musiałem zdać egzamin. Egzaminowała mnie wówczas polonistka śp. pani Usowicz, wielka patriotka. Z dyktanda otrzymałem czwórkę. Egzaminu wstępnego z matematyki jakoś nie zapamiętałem. Podczas tego pierwszego z nią spotkania wydała się mi wcieleniem anioła. Siwa, szczuplutka i chudziutka, tak delikatnie i ładnie z nami rozmawiała" – mówi polonista.
Zmotywowani do nauki
Nauka w szkole podstawowej, a potem średniej – nr 26 (obecnie Gimnazjum im. J. I. Kraszewskiego) – ostatecznie wykreowała zainteresowanie młodego ucznia. „Byłem dobry z języków, chociaż nie miałem problemów z przedmiotami ścisłymi" – wspomina i wymienia nauczycieli, którzy wycisnęli na uczniu pewne tajemnicze znamię i kształtowali w nim osobowość i zainteresowania.
„Muszę oddać hołd moim wspaniałym nauczycielom: – mąż i żona Kozakowie, ona nauczycielka geografii, on – chemii. Języka niemieckiego uczyła Anna Iliutowicz, dzięki której bardzo polubiłem ten przedmiot. Poloniści to – Lilia Akinis uczyła w klasie 5-7; w klasie 8 – śp. nauczyciel Sawicki, który wyjechał później do Polski; wspaniała nauczycielka Jadwiga Łukaszewicz, która godzinami siedziała w bibliotece Wróblewskich i szykowała konspekty do lekcji, bo nie było podręczników. W ostatnich klasach uczyła mnie śp. Tuliszewska-Kalganoviene, której mąż pracował w szkole jako nauczyciel prac" – z nostalgią i wdzięcznością wspomina swoich nauczycieli pan Wiktor.
„Nasza klasa nie była liczna – 11 osób, ale każdy był zmotywowany do nauki. Np. zimą bywało różnie – to butów nie było, to zabrakło odpowiedniego ubrania i rodzice nie puszczali nas na lekcje. Pamiętam, że płakałem w domu po kątach, gdy nie mogłem iść do szkoły. Nie pójść do szkoły – to dla nas była największa kara" – opowiada polonista, mimowolnie porównując swoje pokolenie do współczesnych uczniów, z których zapewne wielu byłoby zadowolonych z takiej właśnie „kary".
Lata studenckie
Na maturze z polskiego pisał wypracowanie z opowiadania „Słowik" Petrasa Cvirki. Wówczas program był tak ułożony, że uczniowie na lekcjach polskiego poznawali literaturę litewską i polską. „Bardzo polubiłem język niemiecki, miałem z niego same piątki i chciałem studiować germanistykę, niestety, takiej możliwości w Wilnie nie było. Musiałbym wyjechać na studia do Mińska, na co nie zgodzili się rodzice. Dlatego też poszedłem na polonistykę i nie przegrałem, bardzo lubię ten przedmiot, odpracowałem 50 lat i cieszę się z tego" – twierdzi Kirkiewicz.
Przy ulicy Tatarskiej w Wilnie był wydział filologii rosyjskiej, na którym utworzono grupę studentów-polonistów. „Nasza grupa – drugi rocznik – była dość liczna, 25 osób: 13 dziewcząt i 12 chłopców. Po trzecim roku dodatkowo wybieraliśmy specjalizację z drugiego przedmiotu, ukończyłem więc równolegle filologię rosyjską" – opowiada pan Wiktor, wspominając wykładowców polonistyki: śp. dziekana Czeczota, śp. Margarytę Lemberg, specjalistkę z literaturoznawstwa, Irenę Kaszkarową (od językoznawstwa), Gienadija Rakickiego (fonetyka), wykładowczynię Guścin (językoznawstwo), Annę Kaupuż, Polkę z Łotwy, która wykładała gramatykę historyczną.
Właśnie na polonistyce wykreowały się zainteresowania z językoznawstwa. Wspólnie z kolegami wyjeżdżali do podwileńskich wsi, żeby poznawać miejscowy folklor i spisywać wiejskie dialekty. Studia – to też coroczna praca z kolegami w kołchozie oraz praktyki w obozach pionierskich. Natomiast pierwsze lekcje – ich obserwacje i prowadzenie – zaliczał w szkole nr 11 (obecnie Gimnazjum im. A. Mickiewicza), a także w swojej rodzimej – nr 26.
Najpierw rejon szyrwincki
„Na piątym roku zaczęła się moja mickuńska historia. W miejscowej szkole pracowała moja stryjeczna siostra Irena Bilkiewicz, która uczyła historii, dyrektorem był Jerzy Szczęsnowicz. Kuzynka poradziła, abym przyszedł na praktykę do nich, bo była tam polonistka Zofia Rzeszowska, która planowała wyjechać do Polski. Był to właśnie 1964/1965 rok szkolny. Pamiętam, że w sierpniu odbywała się tam rada pedagogiczna i dyrektor poprosił, abym poczekał na podwórku. Usiadłem w starym sadzie, pod jabłonkami. Dotychczas one tam są... Gdy polonistka wyjechała do Polski, zatrudniono mnie jako nauczyciela i dano jej lekcje – polskiego oraz niemieckiego. Niestety, tak się złożyło, że długo tej pracy nie mogłem kontynuować. I zaraz po studiach skierowano mnie do szkoły w rejonie szyrwinckim" – wspomina początki pracy zawodowej Kirkiewicz, podkreślając, że w szkole w Borskunach był dwa miesiące, bowiem musiał odbyć roczną służbę wojskową.
Po wojsku pracował w wydziale oświaty samorządu rejonu szyrwinckiego jako specjalista od metod poglądowych, miał też lekcje w szkole w Jawniunach. Do dzisiaj bardzo miło wspomina pierwszych kolegów w szkolnej pracy, jednak wciąż dążył, aby powrócić do miasteczka nad Wilenką.
„Moje" Mickuny
„Do „moich" Mickun wróciłem w roku 1968, otrzymałem lekcje języka polskiego i zostałem organizatorem pracy pozalekcyjnej. Wtedy już szkołą kierował Bernard Awłosewicz" – opowiada pan Wiktor, który całym sercem i duszą związał się ze szkołą.
Początki pracy w szkole przypomina bardzo dobrze. Czuł się swoistym „rodzynkiem" w gronie pedagogicznym szkoły i rejonu, zdominowanym przez płeć piękną. „Z wizytacjami z rejonu przyjeżdżała Zofia Sobol, która bardzo mnie wychwaliła – młody nauczyciel, mężczyzna i tak bardzo zaangażowany. A ja, najzwyczajniej w świecie, bardzo lubiłem swoją pracę, zresztą dotychczas bardzo ją lubię. Więc moją energię i zapał kierowałem na nauczanie dzieci i młodzieży. Przed rozpoczęciem tego roku szkolnego żona zwróciła mi uwagę, żebym nie uczył. Może i zostawiłbym pracę, gdybym nie mieszkał tuż obok szkoły" – rozważa polonista.
W Mickunach też poznał swoją połówkę – polonistkę i nauczycielkę klas początkowych – Krystynę Ritę z domu Kondratowicz. Swoje życie podporządkowali szkole. „Moja żona – to prawdziwy Anioł Stróż. Właśnie dzięki jej oddaniu, wierności i opiece jestem taki, jaki jestem" – stwierdza Kirkiewicz, przyznając, że ponieważ Opatrzność nie nagrodziła ich własnymi dziećmi, całkowicie oddali się uczniom. Dlatego też żydowskie przekleństwo – „obyś cudze dzieci uczył" – dla ich obojga stało się błogosławieństwem.
Inna młodzież, ale też inny nauczyciel
„Teraz sam wizytuję lekcje i muszę przyznać, że wymagania względem nauczycieli są bardzo wysokie. Nauczyciel powinien być bardzo kreatywny, korzystać z wielu pomocy technicznych. Czy aż takie wymagania są potrzebne? Obserwując tę „techniczno-pedagogiczną" pracę, stwierdziłem, że najważniejsze jest jednak słowo nauczyciela, o którym dzisiaj nieco zapomnieliśmy. Współczesny uczeń sporo korzysta z technologii cyfrowej – telefony komórkowe, komputery, Internet... Posługuje się skrótami myślowymi, mało mówi i czyta, w wyniku czego nie potrafi ułożyć wypowiedzi, sformułować krótkiego wniosku, streścić tekstu" – porównuje lata doświadczenia pracy w szkole zasłużony polonista.
„Lubię na lekcji porządek – podnoszenie ręki, kulturalne zachowanie, szacunek do nauczyciela i do kolegów. Ale ostatnio pozwalam uczniom na więcej luzu..." – opowiada o swej pracy nauczyciel, podkreślając, że dzieci wiele potrafią, tylko trzeba od nich wymagać i je ukierunkować.
Uczyć życia, nie tylko – przedmiotu
Na pytanie, czy uczniowie darzą szacunkiem lekcje języka polskiego, przyznaje, że polityka państwa (wyeliminowanie języka ojczystego z przedmiotów obowiązkowych na maturze) zrobiła swoje. Niemniej jednak, jak twierdzi, nie wdaje się z uczniami w dyskusje, czy jego przedmiot jest ważny, czy też nie. „Skoro jesteśmy Polakami, to powinniśmy szanować swój język ojczysty. Młodzież jest chętna do uczestnictwa w różnych przedsięwzięciach polonijnych, bierze udział w projektach, wyjeżdża do Polski. Wie, że w życiu wszystko się przyda. W ciągu moich 50 lat pracy nikt mi nie powiedział, że mój przedmiot nie jest potrzebny" – reasumuje.
Natomiast dla młodych pedagogów, którzy dopiero stawiają pierwsze kroki w świecie nauczania, radzi, aby nie zniechęcali się pierwszymi niepowodzeniami. „Na wyniki swojej pracy trzeba zasłużyć, popracować jakieś 10 lat. Wobec wszystkich uczniów trzeba być jednakowo sprawiedliwym. Każdego trzeba wysłuchać i nie mieć przekonania, że tylko nauczyciel ma rację. Uczniom często brakuje takiej szczerej, otwartej rozmowy z nauczycielem. Nie trzeba też żałować pochwał i dostrzegać zalety u każdego, nawet niezbyt zdolnego ucznia" – rozważa Kirkiewicz, podkreślając, że nauczyciel uczy nie tylko przedmiotu, ale i życia, tym bardziej nauczyciel języka ojczystego i literatury.
„Wiele się robiło dla krzewienia polskości – nie tylko wśród uczniów, ale i w miasteczku. Zapraszałem z występami teatr Strużanowskiej, były organizowane wyjazdy do Polski. I dzisiaj czuję satysfakcję, że mam swój udział w jakiejś cząstce polskości w Mickunach" – cieszy się polonista.
Teresa Worobiej
Fot. archiwum W. Kirkiewicza
"Tygodnik Wileńszczyzny"
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.