5 października obchodzimy Międzynarodowy Dzień Nauczyciela. W tym roku wypada on w sobotę, ale zapewne uczniowie powinszują swoich nauczycieli już w piątek. Pani Franciszka mówi, że Szkoła Podstawowa im. Czesława Miłosza w Pakienie, której poświęciła całe swoje zawodowe życie, zawsze w tym dniu pamięta o niej. Mali uczniowie, będący już wnukami, a nawet prawnukami jej uczniów, przynoszą własnoręcznie wykonane bukieciki, które nauczycielka pieczołowicie przechowuje w domu.
Czy trudno w tamte czasy było nauczycielowi? Na to pytanie pani Franciszka nie ma odpowiedzi. Jej zdaniem, każda epoka i każdy czas mają swoją specyfikę. Jedno jest pewne: bez oddania się swojej pracy, bez miłości do uczniów, bez możliwości dostosowywania się do nowych sytuacji, raczej nie poradziłaby w szkole. A łatwo nigdy nie było…
Białorusini z Polaków
Franciszka Łukaszewicz, z domu Jarkiewicz urodziła się we wsi Wojsznaryszki w rejonie oszmiańskim. Tam, na dzisiejszej Białorusi, minęły jej szkolne lata.
– Do roku 1952 wszyscy byliśmy Polakami – wspomina pani Franciszka, a widząc moje zdziwienie dalej ciągnie opowieść o tym, jak w roku 1952 zebrano wszystkich mężczyzn z okolicy i w dokumentach przekreślono narodowość: Polak, a na górze napisano Białorusin. – Dlaczego zebrano tylko mężczyzn, bo tylko oni mieli dokumenty – dowody z wojska. Kobiety i dzieci nie miały nic na potwierdzenie tożsamości.
Rodzice – Józefa (z domu Kowalonek) i Romuald – mieli sześcioro dzieci: Helenę, Emilię, Jadwigę, Ignacego, Wacława i Franciszkę. Pani Franciszka wspomina, że ojca brat wyemigrował do Ameryki.
Pamięta, że od dzieciństwa ciągnęło ją do nauki. We wsi była szkoła, przedwojenna, Piłsudskiego. Były w niej klasy początkowe, ale nauka po wojnie odbywała się już w języku rosyjskim. Nauczycielka opowiada, że języka polskiego – czytania i pisania – nauczyła się od swojej mamy, która jako podręcznik wykorzystywała… książeczkę do nabożeństwa.
W szkołach Piłsudskiego
– W mojej klasie uczyły się dzieci w różnym wieku, wtedy bowiem były tworzone pierwsze szkoły po wojnie. Jedni garnęli się do nauki, inni nie. Z mojej klasy tylko ja jedna ukończyłam szkołę, ponieważ bardzo lubiłam się uczyć. Nauczyciel był przysłany z Rosji, nazywaliśmy go marynarz (mówiliśmy na niego po rosyjsku: „mariak”). Nie pilnował swojej pracy, często nie przychodził na lekcje, dlatego uczył się tylko ten, kto chciał. Na egzaminy chodziliśmy do sąsiedniej miejscowości, oddalonej o 7 kilometrów i ja jako jedyna zdałam wszystkie. Niestety, ale z tego powodu, że nikt inny z mojej klasy nie zdał egzaminu, ja musiałam przerwać edukację: mama nie zgodziła się mnie samą oddać do szkoły oddalonej o 7 kilometrów. Póki było ciepło, pasłam krowy, a zimą – pamiętam – siedzę przy oknie, widzę dzieci idące do szkoły i płaczę, że chcę razem. Wtedy mama umówiła się z nauczycielem, że jeszcze raz powtórzę klasę czwartą. I tak zostałam „na drugi rok”. Chodziłam z dziećmi znów do czwartej klasy i znów zdawałam egzaminy, na celująco, oczywiście. Wtedy też już byłam nieco starsza i byli koledzy, z którymi poszłam do szkoły do Graużyszek. To też była szkoła, wybudowana z programu „Sto szkół-pomników Piłsudskiemu”, w której kończyłam edukację na poziomie klasy siódmej – dzieli się wspomnieniami z dzieciństwa pani Franciszka.
Potem była szkoła w Holszanach – tam, niestety – ją i jej koleżanki przyjęto tylko do szkoły wieczorowej, bo do klas starszych nie zebrała się odpowiednia liczba uczniów, a pierwszeństwo w dziennej mieli uczniowie z tej miejscowości. To też była szkoła Piłsudskiego.
– Po roku poszłam do dyrektorki z prośbą, żeby mnie przeniosła do klasy dziennej, a miałam zaliczone wszystkie przedmioty na celująco. Dyrektorka się zgodziła, ale nauczyciel z matematyki nie. Powiedział, że nie ma więcej dobrych uczniów, którzy zdaliby matematykę i to zaniży poziom nauki. Tak musiałam zostać w szkole wieczorowej – opowiada Franciszka Łukaszewicz, tłumacząc, że było sporo sytuacji, gdy miała w życiu pod górkę. Z tą samą matematyką wyszło jej na niekorzyść: pomogła na egzaminie koleżance, która zaliczyła go na piątkę, a sama otrzymała czwórkę, bo pomyliła się o jakiś tam przecinek.
Instytut nauczycielski w Nowej Wilejce
– Chciałam jak najszybciej opuścić rodzinny dom i podjąć się pracy. Rodzice bowiem w kołchozie nic nie zarabiali. Starsza siostra była krawcową i za uzbierane przez nią pieniądze wyprawiono mnie na dalszą naukę. Pojechałam do Nowej Wilejki, żeby wstąpić na… matematykę. Zdałam egzaminy wstępne, czekamy na wyniki, aż tu przyjeżdża pan rektor Włodzimierz Czeczot z wiadomością, że matematyków będzie tylko jedna grupa, a na polonistykę zbierają dwie. Oczywiście my – „Białorusinki”, z innej republiki nie miałyśmy szans. Poradziłam się znajomej nauczycielki ze szkoły na Krupniczej, co mam wybrać: jest miejsce na historii, na geografii i na polonistyce. Poradziła mi, żebym poszła na polonistykę. Tę jej dobrą radę wspominałam całe życie i jestem za nią bardzo wdzięczna – mówi była nauczycielka.
Wyższe studia, już zaoczne, kończyła w Wilnie w Instytucie Pedagogicznym. Do pracy otrzymała skierowanie do Pakieny, gdzie pracowała trzy miesiące – wrzesień, październik i listopad. Wtedy nie było jeszcze tej starej drewnianej szkoły, ale rozpoczęła się jej budowa. Pani Franciszka opowiada, że pamięta jak rozbierano stare stodoły i wykorzystywano drewno na szkolny budynek. Nawet nauczyciele ze swoimi klasami jeździli do lasu, żeby zbierać mech. – Po trzech miesiącach poszłam do pracy w Ławaryszkach, ponieważ tutaj wróciła nauczycielka z urlopu macierzyńskiego.
Porządek w Pakienie
W Ławaryszkach była szkoła średnia, więc było więcej godzin. Młodej nauczycielce bardzo się tam podobało i dobrze powodziło. Po roku pracy, podczas konferencji przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego przyjechał specjalista z rejonowego wydziału oświaty, który znajdował się wówczas w Nowej Wilejce i oświadczył: „Zwracamy panią do Pakieny. Tam trzeba zrobić porządek”.
– Podobało się mnie w Ławaryszkach, nie chciałam wyjeżdżać. A tym bardziej do szkoły, gdzie trzeba zrobić porządek z dyscypliną. Pracował wówczas w Pakienie młody dyrektor, który po roku wyjechał do Polski, ja miałam objąć stanowisko wicedyrektora. Pamiętam, że po zebraniu, podczas którego poinformowano o moim przeniesieniu do innej placówki, czekał na mnie mój najgorszy uczeń, który zalewał się z żalu łzami. Tak nie chciał, żebym opuściła ich szkołę – opowiada była nauczycielka.
W Pakienie młodziutka nauczycielka była rzucona na głębokie wody i miała wiele do zrobienia. Najtrudniej szła właśnie nauka języka polskiego, bo uczniowie we wsi słabo mówili po polsku.
Jeszcze mi zaśpiewasz
Kiedy Franciszka, wtedy jeszcze Jarkiewicz, na stale przyjechała do Pakieny, był rok 1958, miała ze sobą tylko jedną walizkę dobytku. Weszła do pierwszego domu, przedstawiła się, kim jest i po co przyjechała, i poprosiła o możliwość zamieszkania. Taki był wtedy zwyczaj, że nauczyciele wynajmowali jakiś pokój, a to nawet kąt w domach mieszkańców wsi. Zupełnie obca rodzina przygarnęła młodą nauczycielkę.
– Gospodarze mieli sporo dzieci, to ja im też często gotowałam kolację, pomagałam w gospodarstwie. Nie mogę narzekać, we wsi wszyscy mnie szanowali. Może dlatego, że potrafiłam domówić się nawet z najgorszymi uczniami, takimi, którzy musieli powtarzać rok. Pamiętam wydarzenie, że pewien nauczyciel przyszedł do mnie ze skargą na jednego ucznia. Mówi mu: „Nabroiłeś, nie uczysz się, więc zostaniesz na drugi rok w tej samej klasie”. Natomiast uczeń odpowiada: „No i dobrze, wtedy trafię do klasy do tej pani” – dzieli się wspomnieniami pani Łukaszewicz.
Było też wydarzenie, kiedy chłopcy przeszkadzali na lekcjach muzyki. Rozmawiali, nie chcieli się uczyć śpiewu, aż wychowawczyni straciła cierpliwość i strofując niegrzecznych uczniów do jednego z nich powiedziała: „Kiedyś zobaczę ciebie, jak będziesz śpiewać”. Po kilku latach, już po ukończeniu szkoły chłopcy otrzymywali wezwanie do wojska. Zwyczajowo odprowadzali jedni drugich, a takie „odprowadziny” były nieraz suto zakrapiane alkoholem. Po jednej takiej imprezie wracali tamci chłopcy, z których były uczeń pani Franciszki miał iść do wojska. Śpiewali tak głośno, że pół wsi było słychać i spotkali po drodze byłą wychowawczynię. Ukłonili się na powitanie, a nauczycielka do jednego z nich: „A widzisz, mówiłam, że spotkam ciebie śpiewającego”.
Mąż Stanisław Łukaszewicz (nie żyje od 2007 roku) pochodził z Pakieny. Jego dziadek, jeszcze za czasów Polski wybudował dwa domy, z których jeden przeznaczył na szkołę. Być może w ten sposób „przepowiedział” los wnukowi – że jego wybranką zostanie nauczycielka. Małżonkowie Franciszka i Stanisław doczekali się czworga dzieci – wszystkie córki: Zyta, Nela, Eleonora, Franciszka.
– I ja, i mój mąż nie stroniliśmy od pracy. Oprócz pracy w szkole, zajmowałam się gospodarstwem, a mąż mi zawsze pomagał i wyręczał. Przez jakiś czas uprawialiśmy tulipany. Ceniliśmy każdy zarobiony grosz. Mąż pracował na fabryce „Neris” w Nowej Wilejce. Po pracy, jak to na wsi, zajmowaliśmy się gospodarką. Nie bałam się żadnej pracy czy w szkole, czy w domu – opowiada emerytowana nauczycielka.
Nauczycielka od śpiewania i budzenia
W szkole w Pakienie uczyła nie tylko języka polskiego. Kiedy brakowało nauczyciela języka niemieckiego, to prowadziła lekcje z tego przedmiotu, bo w szkole kiedyś się uczyła i znała niemiecki. Uczyła nawet muzyki i stworzyła chór, który został zakwalifikowany na rejonowy festiwal. Na zebrania do Wilna zabierała 12-kilogramowy magnetofon i nagrywała różne piosenki, które potem wspólnie z uczniami śpiewała podczas lekcji. Póki była najmłodszą nauczycielką, to niejednokrotnie musiała zamieniać również nauczyciela wychowania fizycznego.
– Rodzice nie zawsze wysyłali swoje dzieci do szkoły. Niektórzy byli biedni i, gdy nie mieli w co ubrać swoje pociechy, to po prostu nie wysyłali ich na lekcje. Czasem potakiwali lenistwu swoich dzieci, gdy te nie chciały iść do szkoły. Wtedy razem z byłą dyrektor panią Koleśnik oraz z nauczycielką Lipnicką, szłyśmy po zaśnieżonych polach okolicznych wsi, aby budzić dzieci. To pomagało, bo już następnego dnia rodzice się mobilizowali i wysyłali dzieci do szkoły – wspomina nauczycielka. – Wtedy, podobnie jak i dzisiaj, pedagodzy nie zarabiali dużo, ale lubiliśmy swoją pracę, wiedzieliśmy, że jest to też praca na wpół społeczna. Nie stroniliśmy od niej – dzieli się swoimi przemyśleniami pani Franciszka.
Do dzisiaj energia nie opuszcza panią Franciszkę. Opowiada, że nocami, kiedy nie może zasnąć, to recytuje z pamięci Mickiewicza i śmieje się, że zasypia z „Panem Tadeuszem”. Jej pasją w długie zimowe wieczory jest rozwiązywanie krzyżówek.
Na ile pozwalają siły, pracuje w ogrodzie, ma nieduże gospodarstwo: trzy kozy, kury, psy. – Kina teraz do wsi nie przywożą. Gdybym zaczęła spacerować, to powiedzieliby, że babka jest niespełna rozumu. Choć i tak, być może, podśmiewają mnie z powodu tych trzech kóz, ale ja potrzebuję ruchu – uśmiechając się mówi pani Łukaszewicz.
Franciszka Łukaszewicz mieszka z córką Nelą i zięciem Domasem. Inne dzieci rozjechały się po świecie: kto do Polski, kto do Anglii. Radością i dumą napawają panią Franię wnuczki i ich osiągnięcia. Przyjeżdżają do babci zawsze podczas wakacji.
Dzień Nauczyciela dla pani Franciszki jest podwójnym świętem, bo w przededniu obchodzi swoje imieniny. Na brak uwagi nie narzeka, ale, jak mówi, lubi spotykać się z nauczycielkami swego pokolenia. Cieszy się, kiedy placówka zaprasza na jubileusze, jakieś uroczystości. Bo to dla sędziwej nauczycielki okazja do rozmowy, spotkania się z innymi, poznanie, czym żyje dzisiejsza szkoła – tak bardzo inna od tamtej, w której pracę zaczynała, a z innej strony – tak bardzo podobna.
Teresa Worobiej
Tygodnik Wileńszczyzny