Nazywam się Irena Kulwieć-Chacińska. Jestem emerytowaną polonistką. Aktualnie mieszkam w Siedlcach, ale urodziłam się w Kownie na Litwie, gdzie mieszkaliśmy do końca wojny. Moi rodzice byli Polakami, w domu mówiło się po polsku używając oczywiście kresowej gwary. Była to polszczyzna z zaciąganiem i nadużywaniem imiesłowów – „bywszy", „zrobiwszy" itd.
Gdy dorosłam do wieku szkolnego, moi rodzice wysłali mnie do szkoły polskiej, gdzie zdążyłam ukończyć pierwszą klasę. Potem przyszła wojna i Rosjanie szkołę zamknęli. Musiałam więc na dalszą naukę przejść do szkoły litewskiej. Przyjęto mnie tam dość sympatycznie, może dlatego, że już mówiłam po litewsku. Miałam bowiem koleżankę Litwinkę Laimūtė, od której nauczyłam się litewskiego.
Jak wyglądało Pani dzieciństwo spędzone w Kownie?
W Kownie mieliśmy swój duży prywatny dom przy ulicy Naujoji, obok głównej ulicy Taikos. Mieszkaliśmy tam z rodziną aż do roku 1946. Rodzice dom wybudowali na działce, która przypadła mojej mamie w posagu. Otrzymała ona zresztą tych działek w posagu więcej, chyba ze cztery, także nasza rodzina tak naprawdę tę ulicę Naujoji (czyli Nowa) stworzyła. Gdy w roku 1944 do Kowna po raz drugi wkroczyli Rosjanie, nasz duży dom (składał się w rzeczywistości z trzech dużych trzypokojowych mieszkań) nam zarekwirowali, robiąc w nim koszary. My musieliśmy przenieść się do dwóch malutkich pokoi. Wtedy postanowiliśmy wyjechać do Polski, o czym na początku myślałam niechętnie, bo w Kownie miałam koleżanki. Zapoznałam się z nimi w gimnazjum (na Litwie był taki system oświatowy, że na początku przez 4 lata uczęszczało się do szkoły podstawowej, potem przez lat 8 – do gimnazjum). Gdy przyjechaliśmy do Polski, musiałam wrócić do podstawówki, co było dla mnie swoistym dyshonorem.
Wyjazd nastąpił bardzo niespodziewanie, nie zdążyłam nawet pożegnać się z koleżanką. Odjeżdżaliśmy nie w ogólnym transporcie, jako tzw. repatrianci, tylko prywatnie, na ciężarówce. Wyładowaliśmy ją swym dobytkiem i wyruszyliśmy w nieznane.
A co zapadło Pani w pamięci z okresu niemieckiej okupacji Kowna?
Mój ojciec, który miał na imię Emilian, za Niemców trafił do więzienia za to, że przy wódce zdradził się, iż ma pistolet. Do tego miał też nielegalnie (na czarno) polski paszport. Doniósł na niego, niestety, nasz sąsiad Wojtkiewicz, któremu – żeby było śmieszniej – moja mama przed wojną podarowała jedną z działek i stary drewniany dom. Trafił do Kowna ze wsi, przybył z rodziną bardzo biedny i nie miał pieniędzy na kupno.
Niestety, podczas okupacji współpracował z Niemcami, pomagał w wyłapywaniu Żydów i ich konwojowaniu do getta. Rabował przy tym pojmanych z kosztowności. Jego żona potem, gdy pracowała na swojej działce, na każdym palcu miała złote pierścionki. Chciała się popisać, jaka jest bogata. Oczywiście, nie było między nami zgody. Wydali przecież mego ojca, wydawali Żydów.
Mój ojciec w niemieckim więzieniu spędził tylko rok, ale po powrocie ledwie go poznałam. Był bardzo wyniszczony. Wyjść mu się udało dzięki staraniom mamy, której dobrzy ludzie podpowiedzieli, że trzeba zebrać 100 podpisów osób zaświadczających, że ojciec broni nie posiadał. Mama tak też zrobiła. Dużo ludzi wtedy nam pomogło, nieznajomych, w tym też Litwinów.
Jest Pani osobą, które u nas, na Wileńszczyźnie, zwykliśmy zwać depozytariuszami kresowej historii. Zanim porozmawiamy szerzej o Polakach na Kowieńszczyźnie, może zechce Pani przywołać nieco osobistych wspomnień z okresu międzywojennego. Jak żyła Pani rodzina za Ziemi Kowieńskiej, jakie były zwyczaje, jak kultywowaliście swoją kulturę i język, jakie były stosunki z sąsiadami, z wielonarodowościowym otoczeniem?
Z tego, co pamiętam, nasze stosunki z sąsiadami były dobre (no z wyjątkiem wspomnianego sąsiada). W międzywojniu nie pamiętam jakichś kłótni z Litwinami. Wręcz przeciwnie, zapamiętałam Litwinów jako spokojnych, powolnych i gościnnych. Jako że przed wojną miałam zaledwie 8 lat, do żadnych polskich organizacji nie należałam. Ale moi rodzice w domu kultywowali tradycje polskie, używali na co dzień – jak już mówiłam – języka polskiego. Nasza rodzina korzystała z Banku Polskiego w Kownie, czytała polską prasę. Uczęszczałam do polskiej szkoły, zanim jej nie zamknęli Rosjanie. Oczywiście elementy lituanizacji były. Jako ciekawostkę podam, że na Litwie Kowieńskiej moje nazwisko brzmiało Kulvietytė, taty – Kulvietis, a mamy odpowiednio – Kulvietienė.
W książce Brzostowskiego „Litwa – Wilno – Kowno" przewija się myśl, że jednak Polacy na Kowieńszczyźnie w okresie międzywojennym byli pod dużym pręgierzem władz. Szykanowano polską oświatę, majątki rolne Polaków były parcelowane i nacjonalizowane. Jak Pani zapamiętała relacje pomiędzy Polonią, a władzami Litwy Kowieńskiej?
Naszej rodziny szykany nie dotknęły. Mój ojciec miał oczywiście litewskie obywatelstwo i litewski paszport, gdzie była wpisana narodowość polska. Jego mama z domu Ciechanowicz była świadomą, zdeklarowaną Polką. Mówiła tylko po polsku. Bywało, że wstępowała do sklepu w Kownie, gdzie z nią nie chciano mówić po polsku. Wtedy zgorszona natychmiast stamtąd wychodziła mówiąc, że nie będzie mówiła „w chamskim języku". Była właścicielką 30 hektarowego majątku we wsi Biruliszki. Uważała się za polską szlachciankę, jeździła dorożką. Trzeba przyznać, że Litwinów nie lubiła, choć mnie się to nie udzieliło, chyba dlatego, że miałam koleżanki Litwinki.
Majątku mojej babki Litwini nie zarekwirowali, co było bardzo pomocne naszej rodzinie w czasie wojny, kiedy trudno bywało z żywnością. Wtedy babcia podsyłała nam ze wsi do Kowna różnego rodzaju wiktuały.
Dlaczego Pani rodzina opuściła rodzinne strony na Ziemi Kowieńskiej? Jak wyglądała ta decyzja wyjazdu do Polski z perspektywy Pani rodziny? Jakie były początki w Macierzy?
Moi rodzice zawsze czuli się Polakami. Gdy się pojawiła możliwość wyjazdu do Polski, musieli się decydować. Mimo że mieliśmy dwie Ojczyzny, to bliższa była nam jednak Polska. Do Polski zresztą wyjechał też jeden z braci ojca, inny pozostał na Kowieńszczyźnie.
Na początku przyjechaliśmy do Ełku, gdzie mieszkaliśmy przez pół roku. Potem wyjechaliśmy na Dolny Śląsk do Wałbrzycha, gdzie ukończyłam szkołę podstawową i średnią u sióstr niepokalanek. To właśnie tam, u sióstr, dzięki poświęconym swemu zawodowi pedagogom, złapałam „bakcyla" zamiłowania do polszczyzny i postanowiłam zostać polonistką, co udało mi się zrealizować po studiach najpierw w Toruniu, a później w Poznaniu.
Jakimi szczególnymi wspomnieniami, ciekawymi wydarzeniami chciałaby się Pani podzielić się z Rodakami, którzy dzisiaj mieszkają na Wileńszczyźnie?
Po osiedleniu się na stałe w Polsce Kowno udało mi się odwiedzić dopiero w roku 1974. Jechałam wtedy przez Wilno, gdyż władze radzieckie nie pozwalały bezpośrednio wyjazdów do Kowna. Po latach spotkałam tam dawnych znajomych Litwinów, rodzinę, którzy gościli mniej bardzo serdecznie. Naszego domu już wtedy nie było. Został zniesiony, a na jego miejscu wybudowano wieżowce.
Mimo gościnności Litwinów miasto mojego dzieciństwa wydało mi się wtedy szare, biedne i bardzo zateizowane. Kościoły często były pozamykane, nie było mowy, by na ulicy ksiądz czy zakonnik mógł ukazać się w stroju sakralnym. To bardzo nas różniło, jeżeli porównać z ówczesną sytuacją w Polsce. Do Kowna wróciłam jeszcze raz w roku 1981. Miasto wtedy było już bardziej barwne, zasobniejsze. Na koniec chcę powiedzieć, że mimo to, iż ostatecznie na stałe osiadłam w Siedlcach, gdzie mieszkam od roku 1968, to jednak i tak bardziej czuję się kownianką.
Rozmawiał Tadeusz Andrzejewski
"Tygodnik Wileńszczyzny"
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.