I ci, i owi usiłują złapać elektorat Wileńszczyzny na haczyk, na którym w postaci przynęty dyndają „specjalna troska z niebagatelną kaską". Ostatnio takie zanęcanie obserwowaliśmy na początku roku – przed wyborami samorządowymi, gdy o „specjalnych rządowych programach finansowania Litwy Wschodniej" trąbił sam premier Algirdas Butkevičius.
Po kilku miesiącach temat wraca. Właśnie się (z depeszy BNS) dowiedzieliśmy, że w 2016 roku rząd zamierza obdarzyć Wileńszczyzną szczególną uwagą. „(...) Będzie miał miejsce stały monitoring sytuacji" – zapowiedział minister spraw wewnętrznych Saulius Skvernelis, co można odczytywać tyleż jak obietnicę, co groźbę. Chyba to jednak obietnica, bo w oświadczeniu rządu jest też mowa o „wpieraniu, finansowaniu i docelowych inwestycjach". „Z oświadczenia Rządu wynika, że dla samorządów, w których zamieszkują mniejszości narodowe, tylko ze środków programów administrowanych przez MSW wydzielono 28 mln euro" – czytamy we wspomnianej depeszy.
Aż dech od tych milionów zapiera, a to zaledwie wstęp do pięknej bajki, jaką rządzący uwodzą ciemnawy, jego zdaniem, lud Wileńszczyzny. Mamią go jeszcze tajemniczymi „dużymi inwestycjami narodowymi i unijnymi". Ludowi nie pozostaje w tej sytuacji nic innego, jak się rozmarzyć: „O, gdybym kiedy dożył tej pociechy,/ żeby te inwestycje zbłądziły pod strzechy...". Dotychczas bowiem zawsze było tak, że co mu przedstawiciele władz centralnych przed wyborami naobiecywali, to po wyborach miało osiągalność niebieskich migdałów, o których rządzący przypominali sobie pod koniec kadencji z przepraszającym westchnieniem: „Jakoś się nie udało, ale tym razem to już na pewno...". Chociaż tym razem to nawet wierzę, że się uda. Głównie dlatego, że wśród misjonarzy, którzy jako pierwsi zostaną rzuceni na front przepoczwarzania podstołecznego ciemnogrodu w krainę tyleż zamożną, co nowoczesną, rząd wymienia ministerstwa... środowiska, kultury oraz oświaty i nauki. Akurat te resorty zostały zobowiązane do działania „na rzecz zmniejszenia różnic socjalnych i ekonomicznych na Wileńszczyźnie".
Coś tu nie gra. Nawet przy założeniu, że Wileńszczyzna jest cywilizacyjnym, socjalnym i gospodarczym ugorem, to przekształcanie jej w prosperującą oazę widziałabym raczej jako misję dla takich ministerstw, jak: gospodarki, finansów, rolnictwa oraz spraw socjalnych i pracy. Środowiska też. Natomiast spece od oświaty i kultury mogą tę naszą Wileńszczyznę najwyżej oświecić i ukulturalnić. I zdaje się, że właśnie o to chodzi. Oświecić tak, by nie posyłała dzieci do szkół z ojczystym językiem nauczania i ukulturalnić na tyle, by nie głosowała na Akcję Wyborczą Polaków na Litwie. I mam graniczące z pewnością wrażenie, że akurat w te dwie misje i rządzący, i opozycja zaangażują się ze szczególną żarliwością i oddaniem. Bo, jak się okazuje, największym problemem tego regionu jest... „daugiatautiškumas".
Prawda jest taka, że nie ma na Litwie regionu, który by cierpiał na nadmiar inwestycji oraz funduszy na rozwój gospodarczy, infrastrukturalny, socjalny czy na wspieranie kultury i oświaty. I Wileńszczyzna tu nie jest wyjątkiem. Chodzi tylko o to, by te deklarowane przed wyborami miliony nie ulatniały się na wieść, że jej elektorat nie dał się przekupić i znów zagłosował na AWPL. A też o to, by plany zapowiadanych inwestycji uwzględniały nie tylko fantazje rządzących oraz działania mające na celu „asymilację tubylców", ale też prawdziwe potrzeby lokalnych społeczności.
Lucyna Schiller
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.