Chodzi mi o młynki i hołubce, które towarzyszą pierwszemu podejściu Ministerstwa Ochrony Kraju (MOK) do zaciągnięcia trzech tysięcy chłopado zasadniczej służby wojskowej. Pisząc o „zaciągnięciu" miałam na myśli nie słowo „zaciąg", a zawleczenie na siłę, bo po dobremu chyba się nie uda.
Powrót Litwy do powszechnej czynnej służby wojskowej zaprezentował się groteskowo już na etapie wylęgarni tej śmiałej idei. Zadziwiliśmy świat chociażby faktem, że wracamy do powszechnego poboru tylko po to, by w razie rosyjskiej inwazji dać NATO czas do zmobilizowania sił i nadciągnięcia na Litwę z odsieczą. A potencjał obronny upragnionego wojska w sile trzech tysięcy chłopa oceniliśmy maksimum na trzy dni, minimum... na trzy godziny. W ten sposób sami zlekceważyliśmy efektywność swej przyszłej armii i wysłaliśmy Putinowi jednoznaczą wiadomość, że jakby uwinął się z napaścią na Litwę w dwa dni, to może nas bez większego trudu i podbić, i zaanektować.
Czyli ogłosiliśmy wszem i wobec, że my właściwie to tylko bawimy się w żołnierzyków, bośmy świadomi, iż trzy tysiące obutych w kamasze chłopaków potęgi militarnej z nas nie uczynią... choć budżet odchudzą. O jakieś 20-35 milionów euro. W takich liczbach plączą się minister ochrony kraju Juozas Olekas i dowódca litewskich sił zbrojnych generał Vytautas Žukas pytani o szacunkowe koszty przywrócenia zasadniczej służby wojskowej na okres pięciu lat. Ale co to za różnica 20 czy 35, a niech nawet i 50, gdy chodzi o świętą sprawę. Nie sposób bowiem odmówić racji Nietzsche'mu, że „dobra wojna uświęca każdą sprawę". A przecież „pierwsza faza naszej wojny z Rosją już się zaczęła". To słowa prezydent Dalii Grybauskaitė.
Niestety, jakiś inny filozof zauważył, że w wojsku liczba idiotyzmów jest proporcjonalna do długości okresu pokoju. A Litwa ma za sobą aż 100 lat takiego pokoju. Wszak my, jak ostatnio oznajmił premier Butkevičius, „w drugiej wojnie światowej udziału nie braliśmy", a i sowieckiemu okupantowi zbrojnego oporu nie stawialiśmy. No to teraz odhaczamy idiotyzm za idiotyzmem. Pierwszy – to metoda na zaspokojenie naszego wojskowego głoda: rekrutacja do woja drogą losowania. Wszak potencjalnych żołnierzy mamy 36 825, a miejsc w koszarach zaledwie trzy tysiące. To niechże komputer wytypuje dziesięć procent tych szczęśliwców, którzy dostaną karty powołania – oznajmił minister Olekas. Tak też uczyniono. Z tym, że szczęśliwcy się stawiają i... grożą ojczyźnie procesami. Za ujawnianie ich danych osobowych.
Drugi idiotyzm – to zaganianie ich do koszar za pośrednictwem internetu. MOK co prawda będzie próbowało ścigać przyszłych wojaków listami poleconymi, ale co do skuteczności tej metody nie ma najmniejszych złudzeń. Obawia się, że młode chłopy będą przed takimi listami wiać. Na to znalazło sposób o wiele skuteczniejszy: każdy chłop w wieku od 19 do 26 lat jest zobligowany do sprawdzania w internecie czy nie znalazł się przypadkiem na liście poborowych. Jeżeli tak, to: tyłek w troki i w te pędy przed regionalną komisję poborową.
Niestety, Ministerstwo Ochrony Kraju nie potrafiło ochronić się przed fikcyjnymi listami poborowych, które krążą w internecie. Internauci twierdzą, że to te fikcyjne są tak naprawdę prawdziwe. Że trzy dni, które minęły od ich utworzenia do ogłoszenia, były potrzebne do wykreślenia z nich nazwisk synusiów, wnusiów i pociotków litewskich prominentów... W obliczu takiej mobilizacji miejmy nadzieję na pokój. Do towarzyszących mu idiotyzmów jesteśmy już przyzwyczajeni.
Lucyna Schiller
Komentarze
Protestuję!
Oprócz kamaszy chłopcy dostaną też pancerne kalesony dalekiego zasięgu!
A jak będzie trzeba to Panka z pewnością będzie strzelał z grubej rury! Swojej własnej...
W armiach NATO nie ma "fali". W rosyjskiej jest "diedowszczyzna" - o wiele bardziej okrutny odpowiednik.
Nasza dyskusja wskazuje, że nie ma rozwiązań idealnych ale jakiś wariant trzeba wybrać: zawodowstwo lub pobór. Ewentualnie wariant mieszany. W Polsce utrzymano armię zawodową ale przystąpiono do wzywania na przeszkolenie rezerwistów. To też nie jest najlepsze bo z upływem czasu zasoby rezerwy się skończą.
Nie wiem , jak to jest na Litwie ale w Polsce jest mnóstwo klubów strzeleckich, stowarzyszeń paramilitarnych, tzw,"grup rekonstrukcyjnycyh". Moim zdaniem te wszystkie instytucje należałoby objąć patronatem wojska, dostarczyć instruktorów, sprzętu i szkolić, szkolić, szkolić. Nie tylko w przysłowiowy sposób, tj z karabinem w ręku ale w zakresie wywiadu, sabotażu, dywersji. Ale jak będzie - zobaczymy.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.