Źródłem euforii stał się fakt, że Remigijus Šimašius, pełen cnót nowy lokator smoczej jamy – „w imię zasad gotowy zaryzykować nawet zwycięstwem w wyborach" – w nierównej walce o tron mera Wilna pokonał ziejącą czarnym „PR-em" gadzinę – Artūrasa Zuokasa. Hm... Też za obaloną poczwarą nie przepadałam, ale nie przesadzałabym z biciem zwycięzcy zbyt głębokich pokłonów i topieniem go w wazelinie. Niech się chłop da najpierw poznać... jak nie po dziełach, to przynajmniej po tym, jak się do tych dzieł zabiera. Zwłaszcza że ujeżdżacz smoka już się zreflektował, iż spełnienie wyborczych obietnic nie będzie tak łatwe i przyjemne jak ich składanie. Z podstawowej, bo dotyczącej obniżenia wilnianom opłat za ogrzewanie nawet o 20 proc., już się wycofał. Podobnie jak z zapowiedzi stworzenia w stolicy „dwa razy więcej dobrze opłacalnych miejsc pracy". Zresztą pal licho tę pracę, bo kto by tam wierzył, że się na taki intratny etat załapie? Inna rzecz zapowiedź poluzowania duszącej pętli opłat komunalnych. Za taką przysługę wyborca gotów jest wnieść kandydata do ratusza w pozłacanej lektyce tratując po drodze elektroniczne wejściowe bramki. No to Šimašius obiecał, że poluzuje. Ale już mu przeszło. Zaledwie po tygodniu od pokonania „slibinasa" przesunął termin realizacji tej obietnicy... na następną kadencję. „Realne, ale po upływie 4 lat" – ogłosił. Spryciula. Jeden kułak skręcił w figę, drugim już wabi zachęcająco; „gdy wybierzecie mnie powtórnie, to wam wszystko spełnię...". A nic to, że ceny na ogrzewanie ustala u nas nie miłościwie panujący mer, tylko wielogłowy smok zwany Państwową Komisją ds. Kontroli Cen i Energetyki (VKEKK)?
To już może szybciej uda się Šimašiusowi zrealizować przedwyborcze marzenie „zwykłego wiernego" o polskich Mszach św. w Katedrze Wileńskiej? Tego nie wykluczam. Musiałby jednak najpierw zostać arcybiskupem, a litewskie społeczeństwo - dojrzeć do takiego świętokradztwa. Obecny Ekscelencja abp Gintaras Grušas twierdzi, że „jeszcze nie dojrzało". No to czekamy chociażby na to, że wileński samorząd pod wodzą nowego mera będzie „obcować z petentami nie tylko po litewsku, ale i po polsku, rosyjsku czy angielsku". Wszak Šimašius zapewniał swoich laurkopisarzy, klakierów, blogerów i cmokierów z Polskiego Klubu Dyskusyjnego, że samorząd tak „powinien" i że „są ku temu i obiektywne przyczyny, i możliwości". Tylko co na to upichcona przez niedawnego i przyszłego koalicjanta Šimašiusa – konserwatystów – i już przez Sejmas w pierwszym czytaniu przyjęta nowa jeszcze bardziej niż dotychczasowa restrykcyjna Ustawa o języku państwowym? Czy nie wyklucza ona przypadkiem używania jakichkolwiek obcych języków (nawet wyrazów!) w państwowej, publicznej i gospodarczej sferze?
Ciekawam, czy wspomniani piewcy cnót Šimašiusa nie widzą, że ich idol w ośmieszaniu się prześcignął samego Mykolasa Majauskasa z jego wyborczym siankiem, czy nie chcą widzieć? Tak czy owak, mam dla nich radę. Wy nie róbcie z chłopa otoczonej smokami królewny Śnieżki, która chciała litewskim Polakom nieba przychylić podczas gdy Zuokas piekielnym ogniem na te szlachetne zamiary ział. Wy się spytajcie, gdzie on składował te swoje „cuda, wianki, obiecanki", gdy wspólnie z konserwatystami rządził państwem (nie miastem) i miał realny wpływ na litewskie ustawodawstwo... bo na arcybiskupa nie będzie miał nigdy.
A samemu pogromcy smoka polecam starą pouczającą rosyjską kreskówkę o takim jak on gieroju, który, zabiwszy bestię i wlazłszy do jej jamy, nagle stwierdził, że sam dostaje smoczego... a raczej smoczusiowego ryja. Wyszedł taki dzidziuś-smoczek zapowiadający się na duże groźne smoczysko.
Zresztą ja wierzę, że przystojniachę Šimašiusa można aż tak podziwiać i adorować, by sobie jego podobiznę nawet nad łóżkiem powiesić. Razi mnie natomiast nadgorliwość w formowaniu odpowiedniego klimatu dla poczynań, które są rzeczywiście w gestii nowo wybranego mera i które, jak rozumiem, już potrzebują jakiegoś uzasadnienia. Coś mi się wydaje, że po rozprawieniu się ze smokiem bohater szykuje skok na jedną ze stołecznych polskich szkół. No bo jak inaczej wytłumaczyć lamenty jego polskojęzycznego chwalcy, że „w Wilnie to niektóre szkoły litewskie są przepełnione, a dzieci w nich się uczą w dwie zmiany, natomiast niektóre polskie i rosyjskie są na wpół puste (np. w szkole średniej im. Joachima Lelewela uczniów jest trzy razy mniej niż przewiduje dokumentacja projektowa)". „Ot, polska hołota!" – pomyśli ktoś mało kumaty: „Blokuje szkołę, podczas gdy litewska młodzież tratuje się nieopodal jak kurczaki w zbyt ciasnym kojcu". A to bujda na resorach! Tak się składa, że do Lelewela uczęszcza 462 uczniów (istnieje też ośmioklasowy pion litewski), podczas gdy liczbę miejsc szacuje się na 552. Czyli do pełnego kompletu brakuje tam 90 dusz. A cytowane „trzy razy mniej" – to nawet nie „pi razy drzwi", to wredna manipulacja. Oczywiście każdy taki niedobór jest problemem, ale nie dotyczy on wyłącznie szkół polskich i rosyjskich. Dla przykładu, do stołecznego gimnazjum Senvagės uczęszcza 420 uczniów, a miejsca mają na... 880; do gimnazjum Minties – 400, a jest rozliczone na 728; do średniej szkoły Gerosios Vilties – 656, a może kształcić 964; do podstawówki Spindulio chodzi 362 dzieciaków, a miejsc jest 674, a do podstawówki "Sausio 13" uczęszcza tylko 308 uczni, podczas gdy przewidzianych jest 802. To wszystko ziejące pustką szkoły litewskie, których listę mogłabym kontynuować, bo mamy ich z piętnaście sztuk. Może gaduły z Polskiego Klubu Dyskusyjnego chciałyby i o tym podczas swojego najbliższego konwentykla podeliberować? Czy ograniczą się do międlenia o niewielkiej atrakcyjności polskiego szkolnictwa? I pewnie znów im wyjdzie, że „wszystkiemu jest winna AWPL".
Też uważam, że za mało litewskich Polaków oddaje swe dzieci do polskich szkół, ale jest to tylko i wyłącznie wynik majstrowania przy polskim szkolnictwie kolejnych ekip litewskich władz i różnistych (a?)-moralnych autorytetów. Można się zawahać, gdy się wie, że do polskiej szkoły jest o wiele niż do litewskiej dalej, gdy w tej szkole jest biedniej i trudniej: mniej podręczników, za to więcej przedmiotów do opanowania, a w perspektywie... egzamin z tego, czego się nie przerabiało. Na domiar złego od wielu lat w kraju panuje obrzydliwy proceder stygmatyzowania dzieci z polskich szkół jako tumanowatych ciemięgów, co sobie z żadnym językiem dobrze nie radzą. A pseudointelektualny, bufoński i zgrywający na sumienie całej polskiej społeczności PKD ten mit obłudnie, bo pod maską zatroskania, przemyca i propaguje. No cóż, ich cyrk, ichnie arlekiny. Gdyby jednakże i AWPL – którą owi zarozumiali dyskutanci z takim zapałem dyskredytują – zamiast przez lata o polskie szkoły walczyć, tylko ględziła o ich zaletach i niedoskonałościach, to niebawem owych krasomówców i krasopiśców spod znaku PKD nie byłoby komu słuchać i czytać. Nie byliby też potrzebni ani poszczególnym litewskim politykom, ani całym partiom do bajerowania polskojęzycznego elektoratu. Bo bez szkół, niestety, żaden język nie ma szans na przetrwanie. Jeżeli ktoś nie wierzy, niech posłucha, jaką abrakadabrą posługuje się dziś progenitura większości litewskich emigrantów.
Lucyna Schiller
Komentarze
Prawda wygra!
Nawet gdy jest trudna...
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.