Zwłaszcza że, jak się okazało, nie wystarcza nam tej odwagi, by obronić jednego siedmiolatka, własnego obywatela, przed pojedynczym potworem zwanym „Barnevernet" (norweski Urząd Ochrony Praw Dziecka). Mamy jej za to dość do obrony całego zaprzyjaźnionego państwa. Przed innym państwem, zwanym przez naszą prezydent „terrorystycznym".
Co prawda twierdzenie, że mrożące krew w żyłach przygody „oddanego na rozszarpanie Norwegom" dzieciaka zupełnie nie zainteresowały naszych władz, byłoby pewnym nadużyciem. Wszak nad tą sprawą raczyła się pochylić nawet Jej Ekscelencja Dalia Grybauskaitė. Do spółki z ministrem spraw zagranicznych Linasem Linkevičiusem i paroma pańcami reprezentującymi litewskie odpowiedniki „Barnevernet". Niestety, do pochylenia doszło dopiero po tym, gdy litewskie media zawyły z oburzenia, że oto „obcokrajowcy znęcają się nad naszymi dziećmi wyszarpując je biologicznym litewskim rodzinom i obdarowując nimi norweskie". Bezdzietne lub – co gorsza – homoseksualne! Prawdą jest i to, że z owego pochylania się niewiele wynikło, gdyż, jak uczciwie przyznał minister Linkevičius: „Litwie jest trudno na poziomie prawnym współpracować z Norwegią w dziedzinie ochrony praw dziecka, gdyż nie mamy z tym państwem żadnej umowy".
Co pan powie? Nie mamy? To zawrzyjcie ją, do jasnej cholery! Zwłaszcza że w Norwegii, tylko według oficjalnych danych, siedzi aż 60 tysięcy litewskich obywateli, a przypadek Gabrieliusa B. to już kilkunasty taki z rzędu. Albo przynajmniej zajmijcie się uświadamianiem własnego społeczeństwa, że niektóre zachowania w relacjach między rodzicami a dziećmi, które na Litwie uchodzą za normę, w Norwegii mogą zostać potraktowane jako naruszenie praw dziecka. I skutkować surowymi konsekwencjami. W Niemczech moi znajomi Litwini też przeżyli chwile grozy, gdy drugiego dnia nieobecności ich pociechy w szkole doczekali odwiedzin urzędniczki Jugendamtu. W towarzystwie policjantów. To tutaj norma. Dziecko nie przyszło do szkoły – rodzice muszą tego samego dnia poinformować: dlaczego? Bo a nuż skatowane, zagłodzone, zgwałcone, zabite, porwane... Tak się jakoś składa, że starzejąca się i nieskora do reprodukcji zachodnia Europa nad każdym „kinderem" drży jak nad czym cennym. Niekoniecznie z dzieciolubstwa. Bardziej z egoizmu i troski o własną przyszłość. Dzieci w tych krajach to inwestycja w przyszłość i kapitał. Ktoś musi w starzejących się społeczeństwach zarabiać na rosnące rzesze coraz zdrowszych, a przez to coraz bardziej długowiecznych emerytów. Ale nasi przywódcy myślami tak daleko w przyszłość nie sięgają. Mają też w głębokiej pogardzie takie imponderabilia jak dbanie o prawa i interesy własnych obywateli.
Zwłaszcza ostatnio. Ostatnio martwimy się wraz z naszą prezydent: „czy kanclerz Niemiec Angela Merkel zdradzi Ukrainę z Rosją, czy jednak nie zdradzi?" A gdy już nam się wydaje, że jednak nie zdradzi, wspomniany minister Linkevičius wraz z patriarchą konserwatystów Vytautasem Landsbergisem wpędzają nas w nową zgryzotę: „czy w wyniku inicjatywy kanclerz Angeli Merkel oraz prezydenta Francji Francoisa Hollande'a dojdzie do nowej „zmowy monachijskiej", czy może nie dojdzie". Zresztą słynnemu dziadkowi trzeba już wybaczać. Ten dawno wyłącznie z ufoludkami w narodowych barwach Rosji gada, bo też widzi je wszędzie. Ale wnusiowi Gabrieliusowi L. bym szczerze radziła: zanim, chłopie, odhaczysz ten dzień głodówki w ramach solidarności z więzioną przez Putina głodującą ukraińską pilotką, pochyl się nad losem swojego imiennika, litewskiego dzieciaka Gabrieliusa B.
Co zaś się tyczy wypowiedzi naszej prezydent, że „nie warto konfrontować faktów, iż A. Merkel stanowczo wypowiada się przeciwko dostarczaniu na Ukrainę uzbrojenia, a Litwa je dostarcza"...to może i nie warto. Ale skoro chcemy, nie zważając na wysiłki silniejszych... i (co tu kryć?) mądrzejszych od nas zachodnich partnerów samotnie ciągać niedźwiedzia za uszy, to liczmy się z konsekwencjami. W pojedynkę wielkiej przykrości bydlęciu nie sprawimy, ale jak nas zirytowane ucapi, nie lamentujmy, że Merkel z Hollande'em nas zdradzili!
Lucyna Schiller
Komentarze
Z jednej strony chodzi o odwagę, a z drugiej za obronę siedmiolatka pani prezydent nie dostałaby tytułu człowieka roku na Ukrainie...
Nadmiar pieniędzy pewnie im w głowach miesza. Widziałem niedawno jakie podręczniki dają dzieciakom do nauki alfabetu. Nie wiem czy mogę takie żeczy pisać w komentarzach więc wpiszcie se w wyszukiwarce: "norweskie podręczniki dla dzieci". byłem w szoku po obejrzanym
Nie o takie Wilno nasi przodkowie walczyli. Nie za toginęli.
no szkoda, szkoda, ale za starzy już są ;) nawet wnuczek swojego dziadka pod kategorię dziecko nie podchodzi, choć niektóre pomysły ma całkiem dziecinne :)
Podobno w krajach skandynawskich jest silne lobby gejowskie...
Zdaniem prof. Sullinsa nie można już dłużej twierdzić, że żadne badania naukowe nie wykazały, iż pary jednopłciowe są dla dzieci mniej korzystnym środowiskiem niż rodziny heteroseksualne. Nie oznacza to, że w parze jednopłciowej nie mogą się wychować zdrowe dzieci. Statystycznie zdarza się to jednak dwa razy rzadziej niż u par heteroseksualnych – podkreśla amerykański socjolog.
W Wielkiej Brytanii na łamach British Journal of Education, Society & Behavioural Science ukazały się wyniki badań amerykańskiego socjologa prof. Paula Sullinsa, które pokazują, że dzieci, których opiekunami jest para homoseksualistów bądź lesbijek ponad dwa razy częściej cierpią na problemy emocjonalne.
Badania prof. Sullinsa są przełomowe, ponieważ nikt do tej pory nie przeprowadził ich na tak wielką skalę. Wychowywanie dzieci przez pary jednopłciowe wciąż należy do rzadkości. W USA to zaledwie 0,005 % wszystkich gospodarstw domowych z dziećmi. Poprzednie badania bazowały na analizie kilkudziesięciu przypadków. Prof. Sullins dodarł do danych 512 dzieci z środowisk homoseksualnych i zestawił je z danymi 207 tys. dzieci wychowywanych przez pary heteroseksualne. Co więcej, mógł sobie pozwolić na badania losowe i zestawienie według innych czynników, które mogą mieć wpływ na emocjonalność dziecka (np. rasa, zamożność, wykształcenie).
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.