Nic to. Gdy naród sposobi się do urn – kto by Litwą nie rządził – i z parlamentu, i z prezydenckiego pałacu, i z gmachu rządu na Wileńszczyznę płyną zapewnienia, że jest ona dla władz dzieckiem specjalnej troski. Tym bardziej umiłowanym, im bardziej ułomnym.
Haniebnie ta nasza Wschodnia Litwa niedorozwinięta. I socjalnie, i gospodarczo, i cywilizacyjnie! – lamentują władzodzierżcy. Po czym dodają, że ten niedorozwój Wileńszczyzny nikogo nie zwalnia od obowiązku jej kochania. Vide amory prezydent Dalii Grybauskaitė, która w trakcie ubiegania się o drugą kadencję pouczała kolegów, że „mieszkańcy Litwy Wschodniej w ciągu minionych 24 lat byli naprawdę lojalnymi obywatelami", więc „obowiązkiem wszystkich polityków kraju jest kochać ich tak samo jak pozostałych obywateli". Po czym ostrzegła umiłowane dziatki, że jeżeli pozostanie na stanowisku prezydenta, będzie apelowała do rządu, „by więcej uwagi poświęcał Wileńszczyźnie". Bo kto to widział, by takich fajnych obywateli zaniedbywać? „Nie możemy pozwolić, by (...) mieli poczucie nierównego traktowania bądź byli mniej zintegrowani" – postraszyła. Wszak nie od dziś wiemy, że „więcej uwagi" - to więcej kłopotów.
Teraz idą wybory samorządowe, więc na amory wobec Litwy Wschodniej zebrało się rządowi. Właśnie pochwalił się ustami premiera Algirdasa Butkevičiusa, że zatwierdził jakieś środki, za pomocą których zamierza „zasypywać socjalne przepaście" między nią a resztą państwa. Gdybyż to gadanie na kilometr nie cuchnęło wyborczą kiełbasą i próbą zdyskredytowania lokalnych władz... Niestety, cuchnie. Wielką manipulacją i draństwem jest wmawianie wyborcom, że jeżeli prezydent na spółkę z premierem i liderem opozycji (do takich akcji stają murem) nie pośpieszą na odsiecz Wileńszczyźnie, to ta runie w przepaść nędzy i zacofania. Warto zresztą rzucić okiem na listę projektów, które, zdaniem rządzących, z tej „ni wyżyny, ni niziny, ni krzywizny, ni równiny", za jaką ją uważają, uczynią cywilizacyjne śliczności. Pic na wodę! Dużo hałasu i autopromocji, niewiele pożytku. A i tak należy się spodziewać, że większość tych nachalnie odtrąbionych przedwyborczych „programów wspierania Litwy Wschodniej" po wyborach umrze z braku funduszy i zainteresowania. No bo tak zawsze bywało. Zresztą, gdyby ten pęd przedstawicieli centralnych władz do „zasypywania socjalnych przepaści" był szczery, to kierowaliby swoje „koparki i zasoby" do takich enklaw biedy (wymieniam za rządowym raportem) jak np. Jonava, Joniškis, Jurbarkas, Pasvalys, Kelmė, Akmenė, Lazdijai, Mažeikiai, Rokiškis czy Skuodas. Ale po co, skoro tam nie trzeba odsuwać od władzy AWPL?
Ja z dwojga złego – fałszywe amory czy kawa na ławę – wolę szczerość panów Landsbergisów, którzy nie owijają w bawełnę, że chodzi o przejęcie władzy. Parę miesięcy temu taką szczerością popisał się wnuk sławnego dziadka, Gabrielius. „Mój główny zarzut wobec naszych politycznych liderów jest taki, że z różnych powodów ten region Wileńszczyzny był omijany, znikał z radaru politycznego. Rzadkie wizyty, słabe kontakty klasy politycznej z lokalną ludnością, brak dialogu doprowadziły do powstania próżni, którą wypełniła AWPL (...)" – poskarżył się w wywiadzie dla polskiego Radia WNET. Czyli też nawołuje: „kochajmy lokalną ludność!", tylko już bez ukrywania intencji. I nikomu z tych adoratorów nie przychodzi do głowy, że Wileńszczyzna dostaje ciarek na samą zapowiedź tych specyficznych amorów. Że im mniej obłudnej i pokazowej o nią troski, tym ona lepiej się rozwija; że nie trzeba jej aż tak namiętnie kochać, wystarczy szanować – i ją, i jej wybory. No i nie przeszkadzać.
Lucyna Schiller
Komentarze
dodałbym: fałszywe i haniebne! czyli jak zwykle.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.