Panie Kazimierzu, zacznijmy od początku. Z jakiej rodziny Pan pochodzi?
Pochodzę z rycersko-szlacheckiego Rodu Piechowskich, herbu Leliwa. Najstarsza znana nam historyczna zapiska o przodkach rodziny Piechowskich mówi, że do 1 kwietnia 1324 roku byli oni dziedzicznymi właścicielami wsi Kosobudy (osada leżąca między Kościerzyną a Tucholą, na połowie odległości). W tym dniu krzyżacki dokument osadził Mikołaja i jego brata Piechowskich na prawie polskim w Damianowej Dąbrowie w zamian za dziedziczne Kosobudy (wzmiankowane w XIII w.). Wkrótce nazwę zmieniono na Piechowice, obecnie najbardziej znane gniazdo Rodu Piechowskich.
A rodzice? Rodzeństwo?
Ojciec mój był kolejarzem, maszynistą kolejowym. Przed wojną był zatrudniony na linii Gdynia – Lwów. Od pierwszego dnia wojny Polska Kolej Państwowa została oddana do dyspozycji armii. Od 17 września 1939 roku powrót ze wschodniej Polski na zachód był już niemożliwy, bo ruscy zablokowali przejazdy i przejścia na teren za Bugiem. Bug stał się granicą między Rosją i Niemcami. Dopiero po kilku miesiącach pozwolono ojcu wrócić na zachód do swojej rodziny.
Co było dalej?
Po przejściu frontu w Tczewie rozpętał się terror niemiecki wobec polskiej ludności, w bezwzględnej formie. Rozpoczęto aresztowania. Na aresztowaniach się jednak nie skończyło – nastąpiły masowe wysiedlenia ludności. Najczęściej w nocy lub wcześnie rano zmuszano mieszkańców do opuszczania mieszkań i domów. Mieli na to zwykle 10 minut.
Rok 1939, grudzień. Wigilia, Święta Bożego Narodzenia... Co Pan pamięta z tamtego czasu?
Był dzień 24 grudnia 1939 roku, Wigilia. Pierwsza wigilia pod rządami Niemców. Pod wieczór do naszego mieszkania wpadli Niemcy, jak furia. Esesman ryknął: Los! Los! Wychodzić! Mama płacze. Nie wolno niczego jej zabrać ze sobą, więc tylko możliwie ciepło się ubiera. Wychodzi popychana przez esesmana. Los! Los! Przed domem stał samochód ciężarowy, a przy nim cała rodzina niemiecka, która zajęła nasze mieszkanie. Mamę zawieźli do niedalekiej od Tczewa wsi, gdzie zmuszona została do pracy u bogatego właściciela ziemskiego – Schlother'a, Niemca, który sam nie wiedział ile ma tej żyznej ziemi, na której wypasał setki krów. Te krowy w oborach miały lepsze warunki niż moja biedna mama. W pierwszym boksie od strony wielkiej bramy urządzono miejsce dla mamy. Ciężka praca przy krowach, w głowie pełno myśli: Czy mąż wróci? Czy dzieci żyją? Czy są zdrowi? Czy to się kiedyś skończy? Skończyło się, po pięciu latach.
W jednej z naszych rozmów wspominał Pan, że rodzice odnaleźli się i tak razem przetrwali te okrutne czasy...
Ojciec po trzech dniach od swego powrotu znalazł mamę, a pan Schlother pozwolił ojcu pracować w swoim majątku, jako pomocnik kowala. Łatwo zrozumieć, że moi rodzice mieszkali razem, jak na małżeństwo przystało, w boksie dla krowy. Długo? Do końca wojny.
A bracia?
Franek i Edek pracowali dla Niemców. Starszy ode mnie Franek, do czasu wojny pracował w zakładzie Niemca „Muskate", gdzie produkowano części oraz remontowano maszyny rolnicze. Po paru tygodniach wysłano go do zakładów produkcji maszyn rolniczych w Austrii. 14-letni Edek miał mniej szczęścia. Wywieźli go na roboty przymusowe do Niemiec – Bawarii, skąd wrócił do domu ojczystego w roku 1945. Schorowany, wynędzniały i taki był już do końca swego życia.
Jak traktowano tak zwanych wrogów III Rzeszy?
Dni poprzedzające wybuch wojny były gorączkowe. W Tczewie mieszkało sporo obywateli mniejszości niemieckiej. Zaczęli być butni, zaczepiali Polaków na ulicy. Przygotowywali też wcześniej wykazy tak zwanych niebezpiecznych Polaków, wrogów Rzeszy Niemieckiej. Machina gestapowska i tak zwana V kolumna już działały. Wiedzieli kogo zamknąć i jak najszybciej unicestwić. Wyławiali inteligencję, członków różnych związków i organizacji. Początkowo aresztowanych więziono w szkołach. Tczewskie koszary były największym miejscem kaźni tczewian – tortur oraz masowego mordu. Na placu koszarowym rozstrzeliwano dzień po dniu nauczycieli, prawników, urzędników państwowych, księży... Również harcerzy, którzy przecież mogli Niemcom zrobić najwięcej niespodzianek. Tropiono nas, wyszukiwano i rozstrzeliwano. Codziennie rozstrzeliwano kolejnych. Dziś można zobaczyć ogromny kamień na obrzeżach parku w Tczewie, na którym widnieją nazwiska i stopnie harcerskie pomordowanych moich kolegów – druhów i druhenek. Walkę o wolność i niepodległość Polski tysiące harcerek i harcerzy przypłaciły śmiercią lub nieludzkimi cierpieniami w niemieckich obozach koncentracyjnych i w sowieckich łagrach.
Co się z Panem działo? Gdzie Pan przebywał?
Nie mogłem czekać aż mnie znajdą. Nie nocowałem w domu. Mieszkałem gdzieś w piwnicy, czy na strychu... Musiałem podjąć decyzję, znaleźć sposób na ocalenie. Był początek listopada 1939 roku. Razem z kolegą – Alkiem Kiprowskim, też harcerzem, postanowiliśmy uciekać na Węgry, bo dowiedziałem się, że z Węgier do Francji jest już łatwo się przedostać, a tam formują polskie oddziały wojskowe. Po różnych przygodach dotarliśmy między Cisnę a granicę z Węgrami. Wychodząc z lasu przecinamy drogę, by przejść do lasu po jej drugiej stronie. Pech. Zza zakrętu wyjechali na motocyklach esesmani. „Halt!" („Stój!") „Skąd?" „Dokąd?" Rozmowa była krótka. Zabrali nas do Cisnej i dalej do Baligrodu, oddali w ręce Gestapo. Po pięciu dniach przesłuchań w stylu gestapo nie mogłem poznać Alka. Twarz jego to jedna bryła krwi. Przyznał się w końcu do zamiaru nielegalnego przejścia granicy. Tylko tyle. Usłyszeliśmy: „Właściwie powinniśmy was rozstrzelać, ale mamy dla was coś o wiele bardziej ciekawego". I zaczęło się. Na początek trzy miesiące więzienia w Sanoku. Potem wywieźli nas do Krakowa, na Montelupich. Na krótko. Głód potworny. I znowu transport pociągiem. Stanęliśmy w Bochni, stamtąd pędzili nas piechotą do Nowego Wiśnicza. Dawna posiadłość Lubomirskich, potem ciężkie więzienie. No i do roboty. Znalazłem się w grupie do rozbiórki kaplicy. Śliczna kaplica... Kazali nam to wszystko, co tam było – ołtarz, ławki, ambona, figury i obrazy świętych – wynosić na zewnątrz i łomami, siekierami to wszystko rozbijać, niszczyć... Pracowaliśmy tak na oczach esesmanów i straży więziennej, wywołując ich szyderczy śmiech. To była straszna praca...
Czy cały ten upiorny obóz budowali więźniowie?
To była nasza robota. Gdy nas przywieziono do Auschwitz, obóz składał się z trzech bloków prowizorycznie ogrodzonych płotem z drutu kolczastego. Były to budynki po koszarach artylerii Wojska Polskiego. Z potu i krwi więźniów stanął obóz z możliwością osadzenia w nim 200 tysięcy więźniów. Ponad 240 bloków i baraków. 38 podobozów. Powstały też wszystkie odpowiednie urządzenia techniczne, komory gazowe, krematoria... Po stokroć przeklęte piekło dwudziestego wieku. W tym czasie krematoria Auschwitz-Birkenau spalały dziennie około 5 tysięcy zwłok. Bywało i więcej. Dużo więcej. Krematoria nie nadążały. Wymyślono wtedy stosy palne. Dym z kominów krematoriów i stosów palnych dusił w gardle.
Miał Pan okazję spotkać się z o. Maksymilianem, więźniem numer 16670...
Zmieniłem blok. Już trzeci raz. O ile pamiętam należałem do bloku 14. Więźniowie tam jak wszędzie. Wynędzniali, głodni. Kilka razy zauważyłem przechodzącego do swej pryczy człowieka wyjątkowo spokojnego, wpatrzonego jakby w inny świat. Twarz pociągła, okulary w drucianej oprawie. Starszy już. Mógłby być moim ojcem – myślałem – pewnie jakiś rzemieślnik. Wróciłem do swojej pryczy i pytam swego sąsiada: „Kto to, ten w drucianych okularach?" „To ty nie wiesz?" – odpowiada. „Przecież wiesz, że od wczoraj tu jestem". „To ksiądz zakonny, ojciec Maksymilian". Pamiętam jak w pewną niedzielę, gdy pozwolono nam spacerować w brzozowej alei, spotkałem Ojca Kolbe. Gdy mijaliśmy się zatrzymał się i zapytał: „No jak tam?" Przystanąłem i odpowiedziałem: „Nie ma się czym chwalić". Położył mi rękę na ramieniu i powiedział: „Wiem, że jest ci ciężko, ale tu wszystkim nie jest łatwo. Pamiętaj – nadzieja, dopóki nadzieja..." I odszedł. W trudnych chwilach pamiętałem o tym, że nie można tracić nadziei. Nadzieja umierała ostatnia.
Wspomniał Pan o straceniu o. Kolbe. Co Pan pamięta z tego apelu?
Staliśmy na wieczornym apelu. Rozeszła się wieść, że jednego brak, i to z naszego bloku. Wiedzieliśmy, że taka rzecz nie ujdzie nam bezkarnie. W naszych szeregach zapanował strach. Było późno. Puścili nas na blok. Myślę, że tej nocy nikt nie spał. Dręczyła nas jedyna myśl: co będzie jutro? Nastało to jutro. Apel, wszystkie komanda rozeszły się do pracy, a my staliśmy – na baczność. Kończył się lipiec. Słoneczko grzało niemiłosiernie. Staliśmy i staliśmy. Słabsi padali. Wróciły komanda pracy. Wszyscy musieli być świadkami kary, jaka nas spotka. Do naszego bloku zbliżyli się esesmani z Lagerführerem Fritzschem na czele. Nie wiedzieliśmy, kto z nas nie stanie jutro na porannym apelu. Jeszcze nie wiedzieliśmy. „Zbieg się nie znalazł. Za niego zginie śmiercią głodową dziesięciu z was" – powiedział Fritzsch i wzrokiem obmacywał szeregi bloku, ciekawy, jakie zrobił wrażenie. A my staliśmy wyprężeni jak struny. Nawet najsłabsi dźwignęli głowy do góry, cherlawe piersi wysunęli do przodu, lecz nieposłuszne rozumowi ręce – drżały. Fritzsch wolno przechodził przed pierwszym szeregiem. W ręku trzymał pejcz, którym wolno, z premedytacją, wskazał pierwszego „wybrańca". „Ten!" – padło głośne, wyraźne, krótkie słowo, słowo śmierci. Esesmani wyciągnęli skazańca z szeregu. „Pierwszy szereg, pięć kroków naprzód marsz!" – padła komenda. Szereg wysunął się do przodu, a Lagerführer kontynuował swoje „dzieło". I znowu: „Ten!" Stałem w tym szeregu. Wzrok kata zatrzymał się na dwie, może trzy sekundy na mojej twarzy. Te sekundy były dla mnie wiecznością. Z wolna dochodziłem do siebie z radosną świadomością, że będę żył. Nie słyszałem i nie widziałem, jak dalej przebiegała wybiórka. Nie pamiętam, który to był szereg, może czwarty, a może piąty i znowu: „Ten!" Usłyszałem z jękiem wydzierające się z gardła słowa: „Jezus, Maria! Moje dzieci!" Kiedy ochłonąłem, wyraźnie zobaczyłem księdza. Spokojnego, wyprostowanego, stojącego przed Lagerführerem. „Chcę pójść na śmierć za jednego ze skazanych." Fritzsch był zupełnie zbity z tropu. Nie rozumiał o co chodzi. „Dlaczego?" – zapytał. „Stary i schorowany jestem. Nikomu niepotrzebny." „Za kogo chcesz umrzeć?" „Za tego kolegę" – wskazał ręką. – „On ma żonę i dzieci." „A ty, kto jesteś?" „Jestem księdzem katolickim." Przez chwilę panowała śmiertelna cisza. „Dobrze, idź!" Zginął ten, który znał wartość życia i cenę miłości. Ten, po twarzy bity. Ojciec Maksymilian Kolbe. Złożył swoje kości w miejscu największego bestialstwa ludzkiego i zarazem w miejscu największego heroizmu człowieczego.
W niedzielę, 20 czerwca 1942 roku razem z trojką kolegów zrobiliście Państwo coś, co wydawało się niemożliwe. Uciekliście w przebraniach SS-manów. Przebieg ucieczki wszyscy już dobrze znają, ale proszę powiedzieć – co było po ucieczce?
Poza nami nikt z obozu centralnego nie uciekł od pierwszego do ostatniego dnia istnienia obozu w Auschwitz. Po co myśleć skoro to jest niemożliwe? To, co było naprawdę niemożliwe stało się możliwe. Udało nam się uciec i pozostaliśmy do końca wojny wolni. Nie pomogła nagroda pół miliona złotych za pomoc w schwytaniu uciekinierów, nie pomogły specjalne grupy operacyjne SS, które szukały nas przez kilka tygodni na Podhalu. W Auschwitz pozostała nasza legenda. I wściekłość Niemców, że dali się oszukać. Po ucieczce w czerwcu 1942 roku kilku oficerów SS z KL Auschwitz-Birkenau wysłano na front wschodni. Rudolf Höss, komendant obozu, musiał złożyć oficjalny raport w tej sprawie w Berlinie.
Höss – komendant KL Auschwitz został skazany na śmierć. Co Pan czuł, kiedy się o tym dowiedział?
Czułem ulgę, że istnieje jednak na świecie jakaś sprawiedliwość, która dopada i takich ludzi, którzy wydawałoby się, że przez wieki będą poza jakąkolwiek karalnością.
A Pan co robił po zakończeniu wojny?
W czasie komuny odsiadywałem wyrok 10 lat pozbawienia wolności za udział w szeregach Armii Krajowej. Wypuścili po 7 latach.
Ma Pan spotkania, wykłady poza granicami Polski...
Dużo jeżdżę, również do Niemiec. Często ktoś mi przerywa wykład, twierdząc, że to co mówię jest niemożliwe. W takim przypadku posługuję się kopiami dokumentów. Chcąc im wykazać jaka jest ich mentalność, daję przykład, że w 1952 roku – czyli siedem lat po wojnie, niemieccy inżynierowie, specjaliści od projektowania, zgłosili swój projekt krematoriów masowego spalania do Niemieckiego Urzędu Patentowego. Czy ktoś może mi powiedzieć, po co? Siedem lat po wojnie? Cisza. Po zakończeniu, podszedł do mnie taki starszy Niemiec i mówi: „... może oni myśleli, że to się jeszcze może przydać". I wyszła mentalność niemiecka: „może będzie trzecia wojna światowa, a my już mamy gotowe projekty urządzeń masowego zabijania...".
Rozmawiała
Marta Jacukiewicz
na podst. www.deon.pl
"Rota"