Regionalny zwyczaj nakazywał chłopcom i mężczyznom z samego rana w drugi dzień świąt wielkanocnych chwytać za gałązki i „okładać” nimi przedstawicielki płci pięknej.
Dziewczęta były chłostane najczęściej witkami brzozy, ale zdarzało się, że w ruch szły witki jałowca, które – żeby bardziej bolało, niektórzy chłopcy suszyli za kominem przez kilka dni.
Dyngowano przede wszystkim dziewczęta i młódki, które się podobały. Panny, którym zależało na popularności, potrafiły zostawiać niedomknięte drzwi lub okno, by ułatwić adoratorom wejście do swojego domu. Z kolei młodzieńcy, którym zależało na konkretnej pannie, obmyślali różne fortele – na przykład zawczasu ukrywali się na strychu czy w innej skrytce w domu panny, by wczesnym rankiem dopaść ją z witką.
Istniał pewien sposób, dzięki któremu panna mogła obronić się przed razami. Ponoć był taki zwyczaj, że jeśli dziewczyna doleciała do chlewa i wypuściła świnie, to była bezpieczna, nie było wolno już jej dyngować.
Zwyczaj nakazywał, aby za dyngowanie... podziękować. Była to zapłata w postaci jaj, ciasta czy wędliny, a czasem nawet gorzałki. A jeśli dygujący chłopak dziewczynie się podobał, to darowywała mu ona czerwoną kraszankę, czyli jednobarwną pisankę.
Jak wspomniała, dziś na Kaszubach dyngus wygląda podobnie, jak w innych regionach Polski, ale gdzieniegdzie zwyczaj przetrwał.
Mimo suchego dyngusa tradycyjna Wielkanoc na Kaszubach wcale nie była sucha. Woda była ważnym elementem pewnego obrządku, który miał miejsce w samą Wielkanoc – w niedzielę. Zgodnie z bardzo starym zwyczajem tego dnia – najlepiej wczesnym rankiem, Kaszubi zwykli udawać się nad pobliskie rzeki, rzeczki czy strumienie, aby obmyć się w ich wodach. Nie trzeba było zanurzać się po szyję, wystarczyło przemyć twarz, by – zgodnie z tradycją, móc liczyć na zdrowie i urodę.
Na podst. PAP