Mimo swoich 87 lat i doznanych przejść porucznik Zygmunt Kulicki trzyma się dzielnie, a wyprostowanej, szczupłej sylwetki i szerokich barów mógłby mu pozazdrościć niejeden młodzieniec. Jak twierdzi, w nieludzkich warunkach wyżył tylko dlatego, że był młody i silny. Wiele, nie tylko starszych, nie wytrzymało nieznośnych warunków, w których im przyszło żyć i pracować. Nie mieli godnego pochówku, spoczęli w bezimiennych mogiłach, albo ich martwe ciała stały się łupem dzikich zwierząt...
Nikomu nie odmawiali pomocy
Dzieciństwo pan Zygmunt miał w miarę pogodne i syte. Mimo, że rodzina była dość liczna – miał pięciu braci i siostrę – to jednak niczego im nie brakowało. Ojciec dobrze gospodarzył na 36 ha ziemi we wsi Horodzinięta pod Smorgoniami. Wieś ta była dość duża i liczyła około 60 chat. Ojciec – Piotr – przedtem pracował jako nauczyciel, po śmierci teścia przejął gospodarstwo i założył niewielką stadninę koni.
– Co roku tata sprzedawał na potrzeby wojska 2-3 rumaki, a mundurowi płacili dobrze, bo dwa-trzy razy drożej niż na rynku – opowiadał Kulicki. Dodał, że ojciec był zagorzałym patriotą, a cała rodzina wychowywana była w duchu przywiązania do wiary, tradycji i polskości. – Nasi rodzice cieszyli się szacunkiem i poważaniem wśród okolicznych mieszkańców, gdyż nigdy nikomu nie odmawiali pomocy i w miarę swych możliwości pomagali biedniejszym – ze wzruszeniem wspominał rozmówca.
Historia nabrała przyśpieszenia
Wiejskiego życia sielanka skończyła się wraz z wybuchem wojny i przyjściem Sowietów. Rodzina cudem uniknęła wywózki, a pan Zygmunt domyśla się, że właśnie to, że Kuliccy pomagali biednym i byli uczynnymi ludźmi uratowało ich przed zesłaniem, a miejscowe władze niejako z musu tolerowały obecność kułaków na ich terenie.
Historia w tych czasach nabrała przyśpieszenia i wydarzenia zmieniały się niczym w kalejdoskopie. Jedni okupanci zmienili drugich i trzeba było zachowywać się czasem niczym kameleony żeby przetrwać i przeżyć.
Tym niemniej Polacy nigdy nie pogodzili się z utratą wolności i własnej państwowości. Gdy zaczęła tworzyć się partyzantka Armii Krajowej obaj starsi bracia – Stanisław i Władysław – zgłosili się do niej na ochotnika. Zygmunt, który w tym czasie był 16-letnim nastolatkiem, również miał swoje zadanie – był łącznikiem i zwiadowcą.
Niepełnoletni – do Donbasu
Historia zatoczyła koło i na zmianę okupacji niemieckiej znów wróciła ta, ze Wschodu. Oddziały AK zostały podstępnie rozbrojone. Do sowieckiej niewoli trafił zarówno Stanisław, jak i Władysław. – Staszkowi udało się jakoś wykręcić i zapisać do Ludowego Wojska Polskiego pod dowództwem Zygmunta Berlinga – snuł dalej wspomnienia Kulicki. – Władkowi powiodło się gorzej i otrzymał on „bezpłatny" bilet do Kaługi.
Enkawudziści dopadli również Zygmunta, ponieważ nie miał w tym czasie ukończonych 18 lat, skierowano go na roboty przymusowe do kopalń węgla kamiennego w Donbasie.
Cichcem i bez rozgłosu
W Donbasie musiał pracować przy odwadnianiu szybów, które były zatopione wodą, a władze żądały, żeby jak najszybciej wznowić wydobycie węgla. Praca była ponad siły, ponadto cały czas dokuczała wilgoć i brak należytego pożywienia. – Ludzie padali niczym muchy, ale nam najczęściej „wcierano" do mózgów to, w jak nieludzkich warunkach pracują górnicy w krajach kapitalistycznych, jakie mają antysanitarne warunki i żadnych środków bezpieczeństwa. Tych, którzy umierali z wycieńczenia, głodu i nadludzkiej pracy w Donbasie, chowano cichcem, bez rozgłosu, jakby tych śmierci w ogóle nie było – z bólem w głosie zwierzał się były zesłaniec. Przyznał, że zrozumiał wtedy, że musi coś wymyślić, bo inaczej skończy jak jego współtowarzysze niedoli. Po prawie dwóch latach pracy zdecydował się na ucieczkę...
Na krańcu ziemi
Udało się. Los mu sprzyjał. Mimo wielu niebezpiecznych przygód, powrócił do rodzinnych stron. Musiał się ukrywać. Początkowo nieźle mu to szło, ale podczas jednej z łapanek znów dopadli go siepacze z NKWD. Został aresztowany, osadzony w więzieniu w Mołodecznie, a następnie wyrokiem „najbardziej humanitarnego sądu na świecie" skazany na 5 lat zsyłki. Trafił na Jamał...
W tłumaczeniu z języka nienieckiego ja – oznacza ziemia, a mał – koniec. Nie było w tym ani krzty przesady. Półwysep Jamalski w tym czasie był prawie niezamieszkany. – Przebąkiwano o tym, że mieszkają tu hodowcy reniferów, ale my widzieliśmy tylko baraki łagrów. Zapędzono nas do budowy linii kolejowej Salechard-Igarka. Był to jeden z szalonych pomysłów „ojca narodów", żeby w warunkach wiecznej zmarzliny budować kolej – ze smutkiem skonstatował rozmówca.
Z obu stron jednocześnie budowało ją ok. 100 tys. zesłańców. Ile pochłonęła ofiar, statystyki wstydliwie milczą, ale nieprzypadkowo linia ta była nazwana „Martwą Drogą".
Jedyną „techniką", z której korzystali nieszczęśnicy były: łopata, kirka oraz łom. Trzeba było pracować nawet przy 50-stopniowym mrozie, a jeżeli był on o jeden stopień niższy, to już i więźniowie otrzymywali wolny dzień, który nazywano „aktirowanyj". Ubrania i rękawice zesłańcy podszywali sobie sami, to samo z wojłokami, które trzeba było stale reperować. Z ubrań wierzchnich niezastąpione były fufajki, zwane czasami też „buszłatami", które sięgały aż za kolano.
„Czudnaja płanieta"
Nawet w tak surowych warunkach więźniom nie brakowało sarkazmu i ironii. O swym miejscu pracy mówili tak: „Salichard czudnaja płanieta – 12 miesiacew zima, ostalnoje leto".
W łagrze, w którym przebywał pan Zygmunt, najwięcej zesłańców pochodziło z Łotwy i Ukrainy. Polaków było nie za wielu. Prym w obozie wiedli tzw. wory w zakonie, wśród których dlaczegoś dominowali Gruzini. „Zbili" oni rękę ze strażnikami i faktycznie w obozie robili co im się rzewnie podobało. – Zabić człowieka dla nich, to jak splunąć – z ohydą wspominał Kulicki. Zabitych bądź zmarłych od niewolniczej pracy nikt nie chował. Wyrzucano ciało denata na mróz, a szakale i ptactwo dokonywały resztek czarnej roboty. Do pełni obrazu należałoby dodać bezczelne zachowanie enkawudzistów, którzy znęcali się nad więźniami z byle powodu, albo i bez niego. – Czasami zastanawiałem się w duchu, przecież są to też ludzie, mają rodziny, dzieci, dlaczego stali się tak bezczelni, dlaczego zatracili poczucie ludzkości? – rozważał zesłaniec.
Pod patronatem Berii
Warunki w łagrze panowały straszne: brud, chłód, głód, smród. Od czasu do czasu urządzano banię (łaźnia), ale na dwie osoby dawano szajkę (drewniane korytko), w której mieściło się nie więcej niż 4 l wody. Mówiono przy tym: „Woda od puza, szajka na dwoich".
Patronat nad budową Martwej Drogi sprawował sam Ławrientij Beria, ludowy komisarz spraw wewnętrznych, a więc propagowano „udarnyj trud", a kto wykonywał 150 proc. normy, temu dzień zsyłki zaliczano za dwa. – Byłem młody i silny, marzyłem o jak najszybszym wyrwaniu się z tego „piekła na ziemi", pracowałem nie szczędząc sił i udało mi się prawie rok „zaoszczędzić" i z zesłania wrócić wcześniej – bez zbytniej radości stwierdził pan Zygmunt.
Wierny ideałom
Po powrocie pan Zygmunt zatrudnił się w zakładzie maszyn budowlano-wykończeniowych w Nowej Wilejce. Ukończył technikum i zdobył zawód mechanika. Za wzorową pracę otrzymał sporo wyróżnień i dyplomów. Założył rodzinę. Doczekał się dwóch synów i córki. Cieszy się, że wszyscy zdobyli wyższe wykształcenie, bo „ono jest ważne w życiu". Mieszka wraz z córką, zięciem i wnusią w pięknym, przestronnym i funkcjonalnym domu w Nowej Wilejce. W 2008 roku został wyróżniony „Krzyżem zesłańców Sybiru", a w następnym – „Krzyżem Kawalerskim Odrodzenia Polski". Jest aktywnym członkiem polskiej sekcji Wileńskiej Wspólnoty Więźniów Politycznych i Zesłańców, a od niedawna Klubu Weteranów Armii Krajowej. Pozostał wierny ideałom, których uczyli i którymi kierowali się rodzice. Ubolewa jedynie, że w jego czasach młodzież była bardziej patriotyczna, a teraz jakby obojętna.
– Być może tylko mnie się tak wydaje, bo dane mi było żyć w innych czasach i dlatego mój osąd jest tak kategoryczny – mówi na zakończenie przesympatyczny rozmówca. Dodaje, że ostatnio w jego życiu zaszły dwa znamienne wydarzenia: rodzina otrzymała Apostolskie Błogosławieństwo od Ojca Świętego Benedykta XVI, a w roku ubiegłym w Smorgoniach odbył się zjazd rodzinny, na który przybyło ponad 60 osób. – Czuję się człowiekiem spełnionym i chociaż los doświadczył mnie dość srogo, nie załamałem się, a Bóg mi wynagrodził dobrymi dziećmi i wnukami – mówi na zakończenie zesłaniec, porucznik Zygmunt Kulicki.
Zygmunt Żdanowicz
"Rota"