Dom twórcy, który zresztą też zbudował własnymi rękami, jest niczym galeria obrazów, gdzie każda ze ścian jest udekorowana pracami malarskimi. Skąd się wzięła ta pasja i kiedy się pojawiła chęć wyrażania swych przemyśleń w postaci obrazu Matki Boskiej z Ostrej Bramy, Madonny Sykstyńskiej i innych znanych wizerunków?
Wszystko to marność
Chociaż pan Jan nie mówi wprost, odpowiedź nasuwa się sama: twórczość jest ucieczką od ponurej codzienności, trudności życiowych, niezrozumienia, ludzkiej zachłanności i małoduszności, zjawisk jakże często spotykanych w dzisiejszym dostatnim i sytym świecie.
Malowanie obrazów i rzeźbienie świętych figur pochłania jego czas, ratuje przed samotnością. Pan Jan przygląda się ludziom i z dystansem podchodzi do spraw konsumpcji, dążenia do posiadania coraz większych bogactw i pieniędzy. To wszystko materia, „wszystko to marność”, powtarza za biblijnym Koheletem.
– Widziałem nieraz, jak ktoś po sąsiedzku sprzedawał działkę, otrzymywał ogromne pieniądze, a za rok, drugi był już goły bosy. Ja mieszkam bardzo skromnie, ale jest mi dobrze, bo wiem, że jakoś przeżyję i kawałek chleba zdobędę. Więcej mi niczego nie potrzeba. Tak żyję… – snuje rozważania Jan Jurgielewicz, i zaznacza, że niektóre przykłady życiowego sukcesu wcale do niego nie przemawiają.
Siedziba pana Jurgielewicza znajduje się w samym sercu sypialnej dzielnicy Wilna i od dawna nęci potencjalnych nabywców, którzy chętnie za półdarmo zawłaszczyliby jego placówkę i wznieśliby tu swój pałac albo pomnożyli bogactwa, sprzedając ziemię z zyskiem. Lecz Jan Jurgielewicz jest zahartowany na rzekome korzyści. Nie lubi wyrachowania i przeliczania wszystkiego na pieniądze.
Marka – solidna praca
Tym, na czym najbardziej zależy twórcy z wileńskich Fabianiszek, jest solidnie wykonana praca. W jego domu sporadycznymi gośćmi bywają księża, którzy od czasu do czasu proszą go o namalowanie jakiegoś obrazu, wykonanie figury czy elementu dekoracji do kościoła. Dla Jurgielewicza kwestią honoru i najwyższego uznania jest to, że odwiedzają go po raz wtóry, trzeci. Że pamiętają o nim.
– Jeśli już coś robię, to staram się to zrobić idealnie. Musi być marka, jakość – podkreśla z przekonaniem. – Przedtem, jak zabieram się do wykonania konkretnego zamówienia to miarkuję: uda się, nie uda...? Długo rozmyślam nad ideą, potem zabieram się do roboty. Czasami nawet boję się coś komuś obiecać, a nuż nie wyjdzie i co wtedy?... Przecież w życiu często się zdarza, że kiedy wydaje się, że już zaraz góry zdobędziesz, raptem stajesz w martwym punkcie i ani kroku dalej! – opowiada o swych twórczych rozterkach Jan Jurgielewicz, który składanie jakichkolwiek obietnic traktuje bardzo poważnie. Jednak, jak powiada, jeśli zrobi ładną rzecz, ciekawą, to osoba rozeznana w temacie, zawsze ją doceni i odróżni od tandety. A takich pięknych, naprawdę długowiecznych i solidnych dzieł Jan Jurgielewicz za swoje życie wykonał niemało. Najczęściej jednak pozostaje anonimowym autorem. A szkoda…
Obfite „portfolio”
Chrystus na cmentarzu w Rudominie, Matka Boska stojąca na fasadzie kościoła w Mickunach, figury świętych umieszczone na zewnętrznej elewacji kościoła w Szumsku, niezliczona liczba aniołów, wiele elementów zdobniczych, m.in. w kościele pw. św. Anny w Duksztach czy w świątyni turgielskiej, kompozycje i elementy dekoracyjne szopek i stacji – któż je dzisiaj policzy? Ostatnio ten bogaty zbiór dzieł artysty plastyka uzupełnił się o figurę bł. Michała Sopoćki, który stanął w zewnętrznej niszy kościoła pw. Miłosierdzia Bożego w Kowalczukach.
– Figur mojego autorstwa jest sporo na Litwie, aż od samej granicy z Łotwą. Można byłoby długi film o tym nakręcić – śmieje się. Figury sakralne pan Jan „rzeźbi” według nowoczesnej technologii z materiałów, które przetrwają wieki. Wykonanie jednego dzieła nie jest kwestią dnia czy tygodnia, tylko to długi i skomplikowany proces, który w dodatku nie jest przyjazny dla jego własnego zdrowia.
Mówiąc o swej pasji, pan Jan żartuje, że nikomu nie daje kota w worku, choć z łatwością mógłby to zrobić, bo – tak na serio – kotów ma całe stadko… Koty oraz staruszek piesek, żywe istoty, są całkowicie zdane na łaskę gospodarza, a sam gospodarz, uosobienie wrażliwości i bezinteresowności, nie ukrywa – w życiu jest skazany wyłącznie na łaskę Pana Boga, w którym pokłada wszystkie swoje nadzieje i plany. Ale czasami łaska Pańska jawi się w postaci konkretnych życzliwych i pomocnych osób, których w życiu pana Jana nie jest zbyt wielu.\
– Gdyby w swoim czasie Janek miał poparcie i zrozumienie wśród najbliższej rodziny, pewnie jego los ułożyłby się inaczej. Niestety, rodzina nie rozumiała, że to jest prawdziwy diament, który należało w czas wyszlifować. Rodzina nie zadbała o to, by mu dać należne wykształcenie. Ale prawdziwego talentu nie da się ukryć i zdolność, którą obdarzył go Bóg, znalazła swoją drogę… trudną drogę. Na szczęście Janek nie stoi w miejscu, podąża tym szlakiem i realizuje swe pasje, maluje obrazy, robi figury, które cieszą nasze oko, podbudują wiarę – mówi w rozmowie z „Tygodnikiem” Maria Lipniewicz, emerytowana nauczycielka. Prowadzona wewnętrzną potrzebą czynienia dobrych uczynków kobieta okazuje utalentowanemu twórcy wsparcie, ot chociażby w formie ciepłego posiłku czy leków, gdy jest chory.
– Mam szczególny szacunek do poetów, malarzy, ludzi twórczych, którzy nierzadko są niezaradni w życiu, delikatni, ale za to mają fantazję. Gdyby byli przeciętni, jak wszyscy, to by niczego nie stworzyli – konkluduje Maria Lipniewicz.
Takie życie…
W 2003 roku Jan Jurgielewicz poznał kapłana z Paryża, który kupił kilka jego obrazów i zaprosił na stałe do Francji. Lecz wilnianin nie skorzystał z atrakcyjnej oferty, gdyż, jak podkreśla, nie należy do tych, którzy dla własnej wygody starają się wykorzystać każdą okazję.
Kiedyś nie udało mu się spełnić marzenia o własnej szczęśliwej rodzinie. Gdy rozstał się z żoną, wrócił do rodzinnego domu, który z czasem przebudował. Według niego, w najgorszych chwilach zawsze z pomocą przychodziła mu wiara i sztuka, która z czasem całkowicie go pochłonęła.
– Przyjaźniłem się z malarzami, którzy jeszcze przed służbą w wojsku pomogli mi się urządzić do pracy w biurze pogrzebowym, gdzie pisałem żałobne wstęgi. W ramach rozrywki malowaliśmy obrazy dla siebie, dla rodziny. W czasach sowieckich nawet robiliśmy wystawy. Po wojsku znowu chciałem wrócić do swej pracy, ale naszego „biura” przy ulicy Olandų już nie było. Wszystkich pogonili – sięga do przeszłości.
Własny „krzyż”, jak pan Jan określa swą pasję, odnalazł dzięki znajomemu pochodzenia żydowskiego, a przygodę z wykonywaniem figur świętych rozpoczął w kościele Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny na Zwierzyńcu w Wilnie. Wielu ważnych rzeczy młodego adepta sztuki sakralnej nauczył Edward Podbieriozkin z Nowej Wilejki, resztę, jak zaznacza, zgłębiał samodzielnie. Szukał natchnienia i zdobywał doświadczenie, doskonaląc swój zawodowy warsztat.
– Nieraz się dziwimy, dlaczego tak się dzieje w naszym życiu, a nie inaczej. Ale zawsze jest ktoś, kto powie: „Bądź zadowolony z tego, co było, co przeżyłeś”. I trzeba się z tym zgodzić. Niczego nie można żałować ani przeklinać losu. Pocieszenie jest w tym, że możesz komuś coś dobrego i potrzebnego zrobić. To jest cierpienie wiary, bo tylko wiara pomaga zrozumieć sens cierpienia – snuje rozważania Jan Jurgielewicz. – Każda praca zaczyna się od zera, jak nowy dzień. Takie życie, pani… – dodaje na zakończenie rozmowy.
Irena Mikulewicz
Fot. autorka
Tygodnik Wileńszczyzny
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.