Przed moimi oczyma staje widok urzekająco pięknej okolicy, cichej, spokojnej i czystej, rozpościerającej się wzdłuż południowo-wschodniej rubieży Litwy, graniczącej z sąsiednią Białorusią.
Urocze i kochane Kowalczuki
Właśnie tutaj się urodziłam, w uroczej wsi o pięknej nazwie Kowalczuki, w domu, w którym do dzisiaj mieszkam. Kiedyś ten wiekowy dom wybudował mój dziadek Józef Mikulewicz.
Przyjeżdżając do Kowalczuk ze swojej rodzinnej miejscowości Kołaboryszki (ciekawa nazwa i pochodzenie wsi) przy skrzyżowaniu dróg upodobał nieduży kawałek ziemi. Kupił tę ziemię i wybudował na niej obszerny dom „na dwa końce” z dużą piwnicą, z zamiarem wykorzystania części budynku pod karczmę. Dziadek zajmował się budownictwem. Miał córkę i trzech synów, których również uczył tego rzemiosła, stolarki. Chłopcy potrafili zrobić z drewna nie tylko meble: szafy, szafeczki, ale i wyczarować cymbały, kołowrotki oraz inne przedmioty codziennego użytku, niezbędne w gospodarstwie. Umiejętnie i dokładnie zastosowując swoje zdolności w praktyce, z biegiem czasu synowie dziadka Józefa również dodatkowo dokształcali się w swoim zawodzie w miejscowości Stołbcy.
Przed wojną moje ojczyste tereny należały do Powiatu Wileńsko-Trockiego.
Falujące łany
To te okolice jako pierwsze witają wschód słońca, który rodzi każdy nowy boży dzień. Ku słoneczku z ziemi wychylają się gęste źdźbła traw, pokrywające duże obszary ziemi i wyglądające jak soczysty zielony kobierzec. Pierwsze promyki oświecają wierzchołki drzew, pagórki, zdobiąc tęczowymi barwami dookoła przestrzenie i ogrzewając ciepłymi promieniami świat, pobudzając do życia, do wzrastania.
Skądkolwiek by nie podążał człowiek, uderza go kontrast falujących łanów, łąk i zabudowań na równinie, poprzecinanej wzgórzami, porośniętymi lasami. Naszą przyrodę ożywiał śpiew i świergot ptaszyny, gnieżdżącej się w cienistych miejscach, bezpiecznych do wylęgu ptasiego potomstwa.
W gęstych liściastych lasach i borach spotykało się łosie, w cienistych miejscach, gąszczarach dziki z małymi warchlaczkami, jelenie, a i lis nie był tu rzadkością. Polując na kury, lisy często odwiedzały naszą wieś. Spacerując czasami można było zobaczyć przemierzające pola zajączki, młode sarenki biegnące do przeciwległego lasu.
Grzybobranie
Na polanach rozkwitały pierwsze wiosenne kwiaty, różnorodne zioła. W lesie dojrzewały jagody, a i grzybów było sporo. W tamtych czasach zbierano tylko borowiki, chociaż kurki też chętnie brano do koszyka.
Leśnego bogactwa było mnóstwo, po ciepłych letnich deszczach rozpoczynała się pora grzybobrania.
Całą rodziną wybieraliśmy się do lasu. Takie wyjazdy zazwyczaj przynosiły wiele radości. Cieszyliśmy się, że możemy odetchnąć świeżym i zdrowym powietrzem, zapoznać się z florą leśną, odczuć przedziwną aurę starych borów: gawędę drzew, zapach mchów i woń żywicy. Zazwyczaj budzono nas bardzo wcześnie, a wstawać się nie chciało. Przypominano nam, że kto wcześnie wstaje, temu Pan Bóg daje siły i zdrowie. A kto długo śpi, ten skraca sobie życie i nie zobaczy tyle piękności, które nas otaczają. „Nie można się odmawiać od darów Bożych” – mówiono. Wstawaliśmy więc wcześnie. Do lasu najczęściej się jechało konnym wozem. Było wesoło, ktoś drzemał, a ktoś słuchał opowiadań dziadka. Zawsze na osobę brano po dwa pudowe kosze na grzyby. Starsi przypominali, jak należy ścinać grzybki, że najlepsze są te, zebrane najwcześniej. O poranku są młode i zdrowe, do wieczora starzeją się, a gdy wyjrzy słoneczko, to robaczeją. Rozbiegaliśmy się po lesie, zaglądając pod każdy krzaczek, każde drzewko. Jeśli ktoś pierwszy znajdywał borowika, krzyczał z wielkiej radości, a pozostałych zazdrość brała.
Ale radość ta była hamowana poprzez srogie przestrogi starszych, że nie można tak krzyczeć i hałasować w lesie, bo ptaki się przestraszą i odlecą ze swoich gniazd, a grzybki schowają swoje ładne rude czapeczki pod mchem i nic nie uzbieramy. Radosne okrzyki raptem ucichały i zaczynano uważnie się przypatrywać, aby znaleźć jak najwięcej borowiczków, a najlepiej, żeby rosły całymi rodzinkami. Krążyliśmy dokoła jednego borowika, bo nie rośnie sam jeden, a gromadą. Króla lasu staraliśmy się ściąć, aby nie uszkodzić grzybicy, która się znajduje pod mchem. Prędko się napełniały nasze kosze. Zachwycaliśmy się zabarwieniem, kształtem grzybków, które wyrastały w ciągu jednej doby. Dorośli nam pomagali napełniać koszyki. Następnie ustawiali je na wozie i wyruszaliśmy w drogę powrotną.
Hojne dary przyrody
„Bóg obdarzył nas hojnymi darami przyrody” – mawiał dziadek. Kosze zajmowały dużo miejsca na wozie, więc musieliśmy po kolei podjeżdżać na drągu. Idąc każdy opowiadał o swoich spostrzeżeniach, o tym, ile kto uzbierał grzybów, o najmniejszych i największych borowikach z dużymi, pięknymi kapeluszami, ze złotym „podszyciem” pod czapeczką. Borowiki z brązowymi, błyszczącymi kapeluszami, rosły w starych borach. Z białymi nóżkami i białym lub złotych „podszyciem”, pięknie prezentowały się na zielonym mchu. Teraz takie rzadko się spotyka w lasach. W domu młode grzyby suszono, a pozostałe gotowano i smażono lub dodawano do barszczów, duszonych w piecach. Zapach roztaczał się na cały dom, a jak smakowały chrupiące borowiki smażone na smalcu ze śmietaną i cebulką albo duszone z kartofelkami według staropolskiego przepisu. Rząd kartofli, na dole słonina, potem grzyby, rząd kartofli i grzyby. Pycha! Dziadek prenumerował z Polski wydawane przed wojną pismo pod tytułem „Polem”, w którym zamieszczano informacje o pracach gospodarskich.
Krew starych sosen
Bory pachniały ciężką, wonną żywicą zdrowotną, która leczyła wiele dolegliwości. Gdzie „rosła” ta żywica? „Żywica to krew starych, sędziwych, smolistych sosen” – opowiadał dziadek. Pracował jako gajowy, znał dużo leśnych tajemnic.
Na pniach sosen wykrajano dłutem nacięcia (jodła narysowana do góry nogami), a u dołu przymocowywano gliniany stożek, do którego spływały kropelki żywicy. Produktem wytwarzanym z żywicy jest smoła. Z tzw. leśnego eliksiru otrzymywano także terpentynę, która wchodziła w skład innych leków.
„Krew ze łzami starej sosny, która dzieli się swym bogactwem, uzdrawia i leczy przewlekłe schorzenia. Drzewko przecież choruje też, bo jest żywą rośliną” – mówił dziadek. Skaleczysz palec ukłuciem, występuje kropelka krwi i boli. Drzewo cierpi cichutko, tylko gałązki z podmuchem wiatru wydają żałosny szelest. Poważnie chore drzewo nawet głośno stęka, aż się wzruszysz z żalu. Przyroda żywa! Daje nam wszystko: karmi, grzeje, chroni od wiatrów, cieszy, koi i rozwesela, leczy, uśmierza bóle, dodaje energii, zadziwia, uspokaja czystym powietrzem, melodią szumiących między sobą gałązek sosen, świerków i delikatnym szelestem drzew liściastych, przekazujących leśne nowiny, przynoszone przez ptaki. Wiadomo, największą plotkarką jest sroka, wszędobylska i uprzedzająca niebezpieczeństwa – zawiadamia o nadejściu nieprzyjaciela. Lubi błyszczące rzeczy, jest bardzo ciekawska i sprytna.
Leśne sekrety
Czyste i przejrzyste leśne powietrze skłaniało do zdrowego spaceru i odpoczynku. Zachwycały nas dary lasu, tajemniczy czar potężnej przyrody. Las budził się wcześnie. Smugi słonecznego blasku, spływające z błękitnego nieba, na leśnych mchach rysowały sylwetki drzew i krzewów. Piękno pejzażu tworzyły odcienie różnych barw; nawet mięciutki mech prezentował swoją gamę kolorów. Wysokie wrzosy o wygiętych, zdrewniałych korzeniach, prześcigały się krasą drobniuteńkich liliowych, różowych i fioletowych kwiatków, obficie usianych na gałązkach i malutkich igiełkowatych liściach. Jesienne borowiki lubiły się bawić w chowanego wśród kwitnących wrzosowych pól razem z pszczółkami, które też lubiły je odwiedzać w czasie kwitnienia, aby smakować nektar i kwiatowy pyłek o delikatnym zapachu. Wrzosowy miód wszystkim smakował, a największe borowiki z ogromnymi kapeluszami rosły właśnie we wrzosach. Pod gęstymi, zadziwiającymi wyobraźnię, rozgałęzieniami wrzosowych bukietów, przed słonecznymi promieniami chowały się borowiki. Tu, w ukryciu, przedłużały swój żywot nawet do trzech dób.
„A może miodowe zapachy dodawały im zdrowotnej energii i dzięki temu dożywały grzybki sędziwego wieku, przedłużały czas istnienia?” – mówił dziadek. – „Mnóstwo tajemnic kryje każda roślinka, grzybek, każda żywa istota, niektóre tajemnice są już znane, ale jest jeszcze sporo do odkrycia w Bożym świecie. Urośniecie, będziecie badać, wyszukiwać, odkrywać sekrety, których nie zbadano w przestworzach leśnych. Co wiem, to wam opowiem” – zagadywał na przyszłość dziadunio.
Gdzie się podziały raki?
Wracając do domu wiele ciekawych rzeczy słyszeliśmy o zwierzętach, ptakach, roślinach. Przejeżdżaliśmy przez bardzo krętą rzekę Wilenkę, płynącą w kierunku Wilna. W późniejszych czasach bieg rzeki zatamowano, rzekę „wyprostowano” wykopując dla niej nowe łożysko. W wyniku tego utworzyły się nowe rozlewiska, gdzie powstały stawy, w których hodowano karpie, a rzeka popłynęła na dalsze obszary ziemi, poszerzając swą szerokość. Po tych „reorganizacjach” trudno było znaleźć raki, w które wcześniej obfitowały brzegi Wilenki. Często je wyciągano z norek, a potem gotowano. Po przyrządzeniu bardzo nam smakowały, bo miały soczyste różowe mięsko w szyjce i szczypcach. Od dawna o nich nie słyszano. Wypłoszono je, więc pewnie ze strachu zginęły, bo nie mogły trafić do swoich rodzinnych norek.
Daleko się ciągną kowalczuckie stare i młode lasy. Dzieli naszą miejscowość kolej mknąca w kierunku Moskwy, łącząca na swej trasie wiele miast. Przy kolei znajduje się nasza stacja, Kiena. Przejeżdżają tędy pociągi pasażerskie, towarowe, a teraz również elektryczne mknące do Mińska. Ukochana moja wieś ma dogodne położenie i połączenie komunikacyjne. Na północ od stacji znajdują się zbiorniki wodne, bogate w ryby. Równolegle z koleją bieży droga, zwana „Czarnym Traktem”. Cdn.
Bernadetta Mikulewicz
Tygodnik Wileńszczyzny
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.