Chronimy wiele zdjęć osób, których nawet nie mieliśmy okazji poznać, a są dla nas bezcenne, ponieważ dzięki nim wiemy, że nie jesteśmy na tym świecie ludźmi znikąd, tylko wpisujemy się w ciąg wydarzeń rodziny, wsi, miasta, parafii, kraju. Albert Wołk, nauczyciel historii w Gimnazjum im. Stefana Batorego w Ławaryszkach, a także archiwista i genealog twierdzi, że niejedna rodzina na Wileńszczyźnie posiada podobne historie, opowieści, zwyczaje.
– Trzeba przyznać, że nie ma żadnych studiów genealogicznych. Owszem, genealogia jest nauką pomocniczą dla historii, ale nikt nikogo nie uczy, jak zostać badaczem historii rodów. Podczas studiów historycznych poznawaliśmy przeszłość różnych rodów magnackich, takich, które miały wpływ na państwo, jakieś znaczenie w społeczeństwie i tyle. Reszty nauczyłem się siedząc w czytelniach bibliotek i archiwach – stwierdza w rozmowie z „Tygodnikiem” historyk, który po raz pierwszy przekroczył próg archiwum prawie 20 lat temu i od razu zafascynował się tą nietypową, ale wzbudzającą coraz większe zainteresowanie, pracą.
Początki w żółwim tempie
Wszystko się zaczęło na studiach – Albert Wołk ukończył historię na Uniwersytecie Pedagogicznym (obecnie Litewski Uniwersytet Nauk Edukacyjnych im. Witolda Wielkiego) – ponieważ żadna nauka na wyższej uczelni nie obejdzie się bez bibliotek i godzin spędzonych w archiwum.
– Był to rok 2001, kiedy moja rodzina szukała potrzebnych dokumentów do zwrotu ziemi. Musiałem znaleźć dodatkowe informacje o rodzinie babci – wspomina Wołk, przyznając, że odkrywanie informacji o przodkach, kim byli, czym się zajmowali, gdzie mieszkali, jakie mieli dzieci zafascynowało go od razu. Potem były prace dyplomowe, magisterska i tak się „zaprzyjaźnił” z archiwami.
Ostatecznie, to prośba innych ludzi o pomoc w wyszukaniu ich rodowodów, zmobilizowała do tego, żeby zająć się tą pracą na poważnie.
– Po studiach zrobiłem kurs przewodnika. Oprowadzając wycieczki z Polski, spotkałem osoby, które prosiły mnie o pomoc w wyszukaniu dokumentów ich rodzin – wspomina Wołk. Podkreśla przy tym, że zajęcie wymaga pewnego hartu i mobilizacji. Trzeba samemu sobie wyznaczyć czas, który przeznaczy się na archiwum i tego planu pilnie przestrzegać.
Ochrona danych osobowych
– Każdy, kto chciałby się podjąć archiwalnego wyzwania musi uzbroić się w cierpliwość. Nigdy nie wiadomo, ile czasu zajmie wyszukanie dokumentów potrzebnych na stworzenie rodowodu. Genealodzy najczęściej korzystają z Archiwum Historycznego i Centralnego. Instytucje te posiadają bardzo bogate zbiory. Dotyczą one guberni wileńskiej, kowieńskiej, suwalskiej, częściowo też okolic Mińska i Grodna. Najstarsze informacje, np. o przywilejach nadawanych szlachcie, datują się na XV wiek – opowiada archiwista i przypomina, że ustawa Unii Europejskiej (tzw. RODO) o ochronie praw osobowych zabrania wglądu do metryk urodzenia późniejszych niż te sprzed stu lat. – W tym roku mogę oglądać księgi z roku 1919, w następnym z 1920 i tak dalej. Jedynie można wystosować odpowiednią prośbę do kierownictwa archiwum i pracownicy zrobią kopię potrzebnej metryki – tłumaczy.
Praca polega na przygotowaniu genealogii poszczególnych rodzin. Ludzie interesują się przeszłością, poszukują swoich przodków. Ostatnio widoczny jest wzrost zainteresowania genealogią wśród młodszego pokolenia, które korzysta też z portali internetowych. Nikt nie zamieni jednak żmudnego przesiadywania w archiwum i wglądu do oryginału.
Różne grupy społeczne i stanowe
Na pytanie, kto najczęściej szuka swoich rodowodów, Albert Wołk odpowiada, że różnie bywa w różnych okresach. Były lata, kiedy wyłącznie Polacy poszukiwali swoich rodowodów, teraz także Litwini interesują się swym pochodzeniem.
– Zwracają się do mnie ludzie z różnych zakątków świata, należący do różnych grup społecznych, nie zawsze ci, którzy szukają szlacheckiego pochodzenia… W większości jednak są to osoby, które mają korzenie na Wileńszczyźnie lub Kowieńszczyźnie. Można ich zaliczyć do kilku grup: jedni – to ci, których przodkowie wyjechali w czasie lub po II wojnie światowej albo zostali przymusowo wysiedleni przez władze sowieckie; inni – to ci, których krewni wyemigrowali z terenów Litwy jeszcze przed II wojną światową. Zwracają się do mnie ludzie, którzy są mieszkańcami obecnej Rzeczypospolitej Polskiej albo mieszkańcy innych krajów, np. Kanady, Ameryki, Anglii, a nawet takich egzotycznych, jak Australia i Nowa Zelandia. Jest też grupa osób, których rodziny znalazły się w Rosji. Nie zawsze polskiego pochodzenia, także Rosjanie, których przodkowie byli urzędnikami na terenach guberni wileńskiej w czasach carskiej Rosji. Wśród tej ostatniej grupy, u osób bardziej zamożnych, wyższej rangi urzędników, spisywano wszystkie stany w tak zwanych rewizskich skazkach (spisy ludności), prowadzono spisy osób całej rodziny – opowiada Albert Wołk, tłumacząc, że najmniej informacji posiadają ci, których przodkowie wyjechali w końcu XIX lub na początku XX wieku.
Zapłacić za szlachectwo
Metryki dotyczące chrześcijan wyszukuje się przy pomocy parafii, dekanatów. Łatwiej jest znaleźć przodków włościan, czyli chłopów, którzy zazwyczaj byli przywiązani do jednej miejscowości, rzadko się przemieszczali. Ich małżonkowie pochodzili najczęściej z tych samych lub sąsiednich wsi i parafii. Z kolei szlachta była wolna i bardziej majętna – posiadała ziemię w różnych i nieraz bardzo odległych od siebie miejscowościach. Dlatego dane dotyczące szlachciców trzeba często wyszukiwać po całej Litwie.
– Czasem zdarza się tak, że osoba przekonana o szlacheckim pochodzeniu swego rodu dowiaduje się, że nie miała nic wspólnego ze szlachtą. Z kolei inni dowiadują się, że ich praprapradziadkowie pochodzili ze szlacheckiego rodu – z uśmiechem opowiada Albert Wołk. – Istnieje kilka wersji wytłumaczenia takiego zjawiska. Jedna, to – przekupstwo urzędnika. Np. bogaty mieszczanin lub wolny włościanin mógł za odpowiednie pieniądze kupić wpis do dokumentów o szlacheckim pochodzeniu. Czasem bywa tak, że rodzina o popularnym szlacheckim nazwisku nie może dociec swoich korzeni. Po III rozbiorze Polski wyszło rozporządzenie carskie, że swoje pochodzenie należy udowodnić. Należało posiadać odpowiednie dokumenty, za które trzeba było zapłacić. Nie każdy mógł to zrobić. Nie miały z tym problemu bogate, znane szlacheckie rody. Z kolei tzw. szlachta zubożała, zaściankowa nie zawsze wykupywała dokumenty i tak „po drodze pokoleń” tytuł szlachecki się gubił i tu jest widoczny proces deklasacji drobnej szlachty.
„Błagorodnyj” czy „niewierny”
Wśród poszukujących swoich korzeni znajdują się też Żydzi, którzy nie tylko odszukują historię rodziny, ale też się interesują działalnością rodziny, wspólnoty w mieście. Specyfika wyszukiwania ich rodowodów jest nieco inna.
– Przedstawicieli wiary Mojżeszowej poszukuje się według miejscowości zamieszkania, okręgów, kahałów, do których należeli. Mieli swoje wspólnoty. Jedną z ciekawostek jest to, że w metrykach kościołów Wilna jest sporo przypadków ochrzczonych Żydów tzw. konwertytów. W wiejskich parafiach – to raczej rzadkość. Przy nazwisku zawsze zapisywano stan rodziców ochrzczonego dziecka. Np.: szlachcic, urodzony dworzanin, jednodworca, mieszczanin, sławetny, włościanin, pracowity. W języku rosyjskim szlachectwo brzmiało mniej więcej tak: dworianin, błagorodnyj, pomieszczik, jego priewoschoditielstwo. Przy Żydach konwertytach widniał wpis „niewierny”, „neofita” – zdradza niektóre ciekawostki archiwista. Przypomina, że księgi metrykalne w parafiach były prowadzone w języku narodowym dopiero po I wojnie światowej, natomiast do 1827 r. księgi spisywano w języku łacińskim. W latach 1827-1848 w języku polskim. Od 1849 r. do 1919 r. zapisy były prowadzone w języku rosyjskim.
– Kiedyś widziałem testament ułożony przez Szwarca-Czarnego, właściciela fabryki papieru w Nowych Werkach. Wyraził w nim, co komu ze swoich dzieci i wnuków zostawia po śmierci. Było to za czasów carskich i jego majątek, który zostawiał, był bardzo duży. W testamencie widniał warunek, że nikt z jego potomków nie odejdzie od wiary Mojżeszowej – opowiada Wołk.
Moda na zmianę nazwiska
Kapłani w archidiecezji wileńskiej byli zobowiązani do robienia odpisów ksiąg parafialnych i przekazywania ich do dekanatu. Dlatego w archiwach księgi się dublują. Inaczej jest natomiast na terenie litewskiej Suwalszczyzny. Nasz rozmówca tłumaczy, że obowiązywał tam kodeks napoleoński, który wprowadzał metrykację cywilną bez wpisywania stanu pochodzenia rodziców i bez kopiowania dokumentów kościelnych dla dekanatów. Jeśli jakiś kościół spłonął, to przepadały też wszystkie zapisy dotyczące chrztów, pogrzebów, ślubów.
– Kłopoty w poszukiwaniu pojawiają się także wtedy, gdy były zmieniane nazwiska. Dotyczy to przede wszystkim takich parafii, jak: Giedrojcie, Niemenczyn, Inturki, Dubinki, Janiszki. Dla przykładu, w parafii Inturki, we wsi Sudujki zamieszkiwali włościanie o nazwisku Sudujko, po jakimś czasie wszyscy zostają Rynkiewiczami. Przez pewien czas widnieje zapis podwójnego nazwiska: Sudujko vel Rynkiewicz. Niektóre gałęzie rodu pozostały przy nazwisku Sudujko, a niektóre przy – Rynkiewicz. Podobnie w Niemenczynie nazwisko Kabelis zostało zamienione na Szostakowski, Kabelis vel Szostakowski. Kiedyś robiłem genealogię rodziny Cyniewiczów, która, jak się okazuje, za pierwowzór miała nazwisko Sawko, a pochodziła z parafii Podbrzezie i Korwie. Przez jakiś czas nazwisko pisane było przez kreskę Sawko-Cyniewicz, a potem już tylko Cyniewicz. W parafii bujwidzkiej jest sporo Siemaszków, których wcześniej nazwisko brzmiało Kigelis. Nazwiska zazwyczaj były zmieniane na początku XIX wieku i wiele takich przykładów zmiany można przytoczyć. Wszyscy wymienieni byli z pochodzenia włościanami, którzy najprawdopodobniej chcieli mieć polsko brzmiące nazwisko – snuje swoje wywody Albert Wołk.
Nauczycielki-emancypantki
Rozmawiając z historykiem nie sposób nie zahaczyć o temat jego drogi nauczycielskiej. Pracy w szkole poświęcił ponad 10 lat. Cieszy go przede wszystkim, kiedy uczniowie zaczynają się interesować historią, wyszukują lektury spoza programu szkolnego. Uważa, że to jest właśnie największa satysfakcja i nagroda za pracę nauczyciela. Oczywiście, w archiwach jego uwagę przykuwają różne wzmianki o belfrach.
– Dopiero na początku XX wieku tego zawodu coraz częściej zaczęły się podejmować kobiety. Był to wpływ różnych ruchów zachodzących w świecie: emancypacja, sufrażystki – co nie pozostawało bez echa i w naszym środowisku. Zauważyłem, że wiele pań z bogatych, szlacheckich rodów poświęcało się pracy nauczycielki na wsi. Może się kierowały swoistego rodzaju pobudkami filantropijnymi, stawiały przed sobą szczytny cel: oświaty wsi – zastanawia się historyk i ubolewa, że po upływie stulecia autorytet nauczyciela na Litwie został tak mocno zniszczony.
Zafascynowany krajoznawstwem
Pamięta, jak w dzieciństwie z rodzicami i dziadkiem Kazimierzem Wołkiem wyruszał w las na grzyby i jagody. Słuchał opowieści dziadka, który pierwszy mu opowiedział o wojennej historii kraju i swojej rodzinie.
– Dziadek ze strony taty był żołnierzem, brał udział w kampanii wrześniowej. Drugi mój dziadek, Jan Dziengo, też brał udział w wojnie obronnej 1939 r. Był nawet w niewoli u Niemców i dopiero po roku 1945 wrócił do domu. Niestety, ale nie zdążyłem go poznać. W dzieciństwie często jeździłem na wieś do Tawryi i Pieczulanki, w okolicach Mickun i Ławaryszek. Polubiłem leśne wyprawy i właśnie przez przyrodę zaczęło się moje zainteresowanie małą i dużą ojczyzną – tłumaczy Albert Wołk, który wspólnie z kolegami, Piotrem Andrzejewskim i Tomaszem Bożerockim redaguje cykl filmów „Wileńszczyzna z bliska”. Dotychczas ukazało się 5 odcinków, które można obejrzeć na YouTube. Z tym, że temat filmów zasługuje na odrębny artykuł.
Teresa Worobiej
Fot. autorka
Tygodnik Wileńszczyzny