2 lipca wieloletnia nauczycielka, bez reszty oddana sprawom polskości i rodzimej wsi Kowalczuki, społeczniczka ukończyła 80 lat. Obchody tak zacnego jubileuszu życia, obfitującego w różne wydarzenia – zarówno dobre i miłe, jak również smutne i mniej optymistyczne – nasuwają wiele wspomnień, które spędzają sen z powiek, nurtują myśli, przyśpieszają bicie serca.
W kalejdoskopie codziennych spraw, których z biegiem lat wcale nie ubywa, dostojna jubilatka znajduje czas na to, aby sięgnąć po długopis, kajecik i skrzętnie zapisać swoje przemyślenia. Zanotować układający się w rym nostalgiczny wiersz o ojczystej miejscowości, podzielić rozważaniami z czytelnikami gazety nad poważnym zagadnieniem wiosennej migracji żabek, który niestety dla większości zwykłych zjadaczy chleba najprawdopodobniej wydaje się wcale nieistotnym problemem… Bernadettę Mikulewicz obchodzą nie tylko kwestie doczesne, jak przeżyć kolejny dzień, ale cały wszechświat, przyroda, bo czuje się ważną, niech drobną, jego cząstką.
Wojenne dzieciństwo
– Życie przeminęło jak jedna chwila… Moje dzieciństwo przypadło na lata wojny. Urodziłam się w 1939 roku, a Niemcy do Kowalczuk przyszli w 1944. Choć byłam malutka, pamiętam, jak wyjeżdżaliśmy do lasu, chowaliśmy się – sięga pamięcią do przeszłości pani Bernadetta.
– Od najmłodszych lat ciągle byłam czymś zajęta, zresztą w naszej rodzinie każdy miał obowiązki. Było gospodarstwo, więc trzeba było o nie dbać. Ja musiałam przynieść krowom karmę, ściółkę. Zaczęłam żąć mając siedem lat. A oto pamiątka po pierwszych próbach samodzielnej pracy w polu – pokazuje przecięty sierpem mały palec i po chwili namysłu odpowiada na zadane pytanie, że to właśnie praca była zasadniczą wartością, która kształtowała jej osobowość i postawę życiową. – Pamiętam pewien bardzo nieurodzajny rok, gdy wyparzyło oziminę i praktycznie zostaliśmy bez chleba. Miałam wtedy 9 lat i przez całe lato pasłam w Kowalczukach 20 krów. Za moją pracę ludzie płacili zbożem, a więc zarobiłam i na chleb, i na to, żeby jesienią mieć co posiać na polu – opowiada Bernadetta, jedyna córka Heleny z domu Symonowicz i Stanisława Mikulewiczów.
Mama Bernadetty pochodziła z zamożnej i bardzo licznej rodziny. Jej ojciec, a dziadek naszej bohaterki, Józef Symonowicz wywodził się z bujwidzkiej szlachty i razem z żoną Marcjanną z Maciejewskich wychował 13 dzieci. Tymczasem Bernadetta była jedynaczką, więc najbliższą jej rodzinę oprócz rodziców stanowiły dzieci rodzeństwa ojca, Stanisława Mikulewicza, pochodzącego z okolicznych Kołoboryszek.
Pod opieką św. Bernarda
– Ochrzczono mnie w Szumsku 20 sierpnia 1939 roku. Ojciec wiózł mnie do kościoła powozem, który zachował się do dzisiaj. Na chrzcie miano mi nadać imię Maria. Jednak ówczesny proboszcz parafii ks. Stanisław powiedział, że 20 sierpnia przypadają imieniny św. Bernarda, więc proponuje, aby dziewczynkę nazwać Bernadettą. Tak się właśnie stało, że dwaj Stanisławowie – mój ojciec i ksiądz wybrali dla mnie inne, ich zdaniem, ciekawsze imię… – uśmiecha się Bernadetta Mikulewicz. Z rzadko spotykanym imieniem niełatwo się żyło, zwłaszcza w czasach sowieckich, kiedy każdy uważał za stosowne je przekręcić według własnego widzimisię. Ale jedno było najważniejsze, że i święta patronka z Lourdes dziewczynę z Kowalczuk otaczała szczególną opieką, o czym po upływie kilku lat Bernadetta dobitnie się przekonała…
W sierpniu 1939 roku nad Polską zawisła czarna chmura wojny z Niemcami i Stanisław Mikulewicz wkrótce otrzymał różową kartkę z powołaniem do wojska. Już na początku września stawił się na wileńskim Porubanku, skąd został wysłany na teren dzisiejszej Polski. Tam walczył i zginął. Do Kowalczuk nigdy nie wrócił. Po ojcu zostały zdjęcia i złoty zegareczek, który kupił swej jedynej córeczce na pamiątkę chrztu. Niestety, tę cenną pamiątkę ukradł jakiś nieuczciwy małoduszny lokator, który kiedyś tymczasowo zamieszkiwał w domu Mikulewiczów.
Lata pierwszej edukacji
– Do pierwszej polskiej klasy poszłam mając 6 lat. Szkoła mieściła się w kilku wynajętych budynkach, m.in. w leśniczówce. W moim rodzinnym domu też przez dłuższy czas działały dwie starsze klasy. Dziadek wybudował dom na dwie połowy, więc było tu sporo miejsca również na szkołę. Przez dłuższy czas na strychu leżały jakieś pomoce poglądowe z tamtych czasów, ale potem gdzieś się zawieruszyły. Była tutaj też biblioteczka. Zenon Basłyk, matematyk z gimnazjum „Kraszewskiego” w Nowej Wilejce, kiedyś wspominał szkołę w naszym domu. W ogóle dzieci uczyły się tutaj przez co najmniej 10 lat – wspomina mieszkanka Kowalczuk. W czasie wojny w miejscowych szkółkach przedmiotów zaczęto nauczać po litewsku. – Dwie klasy ukończyłam w języku polskim, a w 1947 roku całkiem zamknięto polską szkołę i nas wszystkich wcielono do klas rosyjskich. To było w leśnictwie, ale tam też nie wystarczało miejsca, więc znowu pomieszczenia wynajmowano w różnych miejscach. Przez kolejne trzy lata – w klasie 3, 4 i 5 uczyłam się przedmiotów w języku rosyjskim. Klasy były liczne, bo do pustych domów miejscowych Polaków, którzy w 1946 roku wyjechali do Macierzy wprowadzili się Rosjanie. My czytać nie umieliśmy po rosyjsku, rozmawiać też było trudno. Nic nie rozumieliśmy. Jedynym słowem, które rozumiałam po rosyjsku było „daj”, bo dzieci z rosyjskich rodzin ciągle prosili nas o chleb czy kanapki – opowiada rdzenna mieszkanka Kowalczuk.
W roku 1945 Helena Mikulewicz również uzyskała pozwolenie na ewakuację razem z córeczką do Poznania, jednak nie skorzystała z tej możliwości. Zostały w Kowalczukach na dobre i złe.
Rdzenni Polacy, nie mogąc się pogodzić z tym, że ich dzieci są zmuszone uczyć się po rosyjsku, napisali podanie o otwarcie polskich klas i wysłali delegację do ministerstwa oświaty do Wilna w maju 1951 roku. Jesienią tegoż roku ogłoszono nabór dzieci do pierwszej polskiej klasy, w kolejnym roku powstała kolejna polska klasa…
– Ja w 1951 roku już przeszłam do 6 klasy. Szkołę rozłączono na klasy polskie i rosyjskie. Po ukończeniu szkoły 7-letniej chciałam kontynuować naukę w szkole średniej (dziesięcioletniej) w Nowej Wilejce, ale tam należało zapłacić pewną roczną kwotę rubli. Niestety, mama nie miała pieniędzy. Po szkole średniej planowałam wstąpić na medycynę. Od dzieciństwa marzyłam być lekarzem. Nie udało się… – z rozgoryczeniem stwierdza dzisiejsza jubilatka.
Zbieg okoliczności? Los? Cud?...
Za przykładem swej krewnej Danuty Mikulewicz i koleżanki Janki Basłykówny mając 13 lat Bernadetta Mikulewicz wstępuje do Trockiej Szkoły Pedagogicznej. Nauka szła jak z płatka, szkoła płaciła stypendium i zapewne wszystko by się ułożyło jak najlepiej, gdyby na ostatnim roku studiów dziewczynę nie dopadła choroba. Wykopki ziemniaków, do których angażowano studiujących, przedłużyły się o sobotę i niedzielę, więc nie miała możliwości pojechać do domu, aby zmienić obuwie, zabrać cieplejsze ubranie. W poniedziałek wypadł śnieg, więc Bernadetta przez cały kolejny tydzień chodziła do szkoły w bosakach i skarpetach. Przeziębiła się tak mocno, że po pewnym czasie wylądowała w szpitalu.
– W Trokach dobrych specjalistów nie było, a ci lekarze, którzy byli, zajmowali się głównie poborowymi. Chociaż czułam się źle, bolała mię głowa, zimową sesję zdałam bardzo dobrze. Niestety, nie zaliczyłam praktyki pedagogicznej, nie zdałam też egzaminów państwowych. Nie spełniłam podstawowego warunku, aby uzyskać dyplom – wspomina z goryczą absolwentka Trockiej Szkoły Pedagogicznej. Zamiast dyplomu czekała ją operacja na głowę w wileńskim szpitalu „Czerwonego Krzyża”. Odbyła się 11 lutego, w dniu objawienia się Matki Boskiej dla św. Bernadetty. Chrzestna matka w intencji chorej chrześnicy zamówiła w kaplicy Ostrobramskiej Mszę św. i przez cały tydzień przychodziła tu modlić się o jej zdrowie.
Dziewczyna swój los przyjęła z pokorą. Po trzech miesiącach wyszła ze szpitala, a prasa całego kraju pisała o pierwszym pomyślnym przypadku wyleczenia zapalenia opon mózgowych, które było skutkiem ubocznym przeziębienia, zoperowanego ropniaka.
– Może to był zbieg okoliczności, los tak chciał, a może zdarzył się cud?... Moja święta patronka okryła mnie swym płaszczem – rozważa po latach pani Bernadetta.
Kariera nauczycielki…
W roku 1957 uczelnię pedagogiczną z Trok przeniesiono do Nowej Wilejki. Bernadetta Mikulewicz jest absolwentką jej pierwszej promocji.
Szkoła, do której została skierowana jako młoda nauczycielka, znajdowała się w Windziunach w okolicach Szumska. Była filią placówki oświatowej w Barwaniszkach, w której nauczano nie tylko na poziomie początkowym, ale odbywało się też tu nauczanie wieczorowe. W roku 1961 uzdolniona pani pedagog z radością przyjęła ofertę zatrudnienia się w rodzinnej miejscowości, gdzie uczyła dzieci w klasach początkowych, miała też lekcje plastyki, czyli rysunków.
– Z czasem od nauczycieli zaczęto wymagać wyższego wykształcenia, więc ukończyłam kierunek metodyki nauczania początkowego w Instytucie Pedagogicznym w Szawlach, a jednocześnie uzyskałam dyplom Ludowego Uniwersytetu Sztuk Pięknych w Moskwie. Wtedy miałam już rodzinę, dwoje dzieci – opowiada o swej karierze zawodowej wieloletnia nauczycielka.
Działalności pedagogicznej pani Bernadetta poświęciła najlepsze lata. Utalentowana, posiadająca sporą wiedzę o sztuce, nauczycielka swymi umiejętnościami starała się dzielić z uczniami, prowadziła lekcje kreatywnie, z pasją. Na lekcjach prowadziła uczniów do lasu, aby zobaczyli całe piękno otaczającej przyrody. W szkole pracowała aż do 63. roku życia i zgromadziła 45 lat stażu. Pracę zawodową przez cały czas musiała łączyć z obowiązkami domowymi, których miała wiele.
– Starałam się niczym nie przejmować, szłam do przodu, walczyłam o miejsce pod słońcem, o swój honor. Jakieś kolejne operacje, zabiegi – jako konsekwencja przebytej w młodości choroby, opieka nad mamą staruszką… Ciężko pracowałam i ta praca mnie hartowała – zwierza się dostojna Jubilatka.
… i budowlanej
Gdy wyszła na emeryturę dom, obecnie liczący 118 lat, który kiedyś dziadek Józef Mikulewicz wybudował z myślą o założeniu karczmy, stojący prawie przy samym wjeździe do Kowalczuk, wymagał kapitalnego remontu, a więc zajęła się budownictwem. Samodzielnie wymurowała schody, poszerzyła dom w kierunku wewnętrznego podwórza, urządziła mansardę i etc. Kariera budowlanej całkiem dobrze się układała, bo wkrótce o wykonanie niektórych prac, np. sporządzenie schodów, poprosili ją nawet sąsiedzi…
Dzielna kobieta jednak zawsze mogła liczyć tylko na siebie. Kiedyś zakochała się i mimo to, że ta miłość przyniosła rozczarowanie, nosi ją w sercu przez całe życie. W roku 1960 Bernadetta wyszła za mąż. Małżeństwo z Czesławem trwało zaledwie 7 lat, ale podarowało Bernadetcie dwoje wspaniałych dzieci. Romuald i Alina usamodzielnili się, założyli rodziny, a ich los tak się ułożył, że zamieszkali w rodzinnym domu.
– Dzieci wychowałam sama. Trudno mi było, lecz nigdy nie narzekałam, nie biadoliłam. Jestem zadowolona z moich latorośli. Romek jako mały chłopiec ciągle rysował lokomotywy, pociągi. Ukończył technikum kolejowe i przez całe życie pracuje jako maszynista. Jest ojcem dwojga dzieci: Renaty i Daniela. Moja wnuczka Renata wyszła za mąż. Mieszka w Wilnie i wychowuje małego synka, Mantka. Alina bardzo dobrze się uczyła w szkole i zdobyła zawód pielęgniarki. Dojeżdża do pracy w Wilnie. Jest mamą Jolanty. Kiedyś ja swoją córkę bardzo chciałam nazwać Jolantą, ale mężowi się nie podobało… Za to teraz mam wnuczkę o tym imieniu. Jola obecnie przebywa na Malcie, ale na mój jubileusz przyjedzie do Kowalczuk – z promiennym uśmiechem na twarzy mówi szczęśliwa mama-babcia-prababcia. Seniorka rodu cieszy się, że dzieci szanują swą pracę, dlatego w domu stara się większość obowiązków wykonać sama, aby nie obciążać rodziny.
Żyć w harmonii ze sobą i przyrodą
W domu przy ulicy Wileńskiej wszystkim wystarcza miejsca. Sporo jest w nim też książek, pamiątek, zdjęć, rzeźb, obrazów, rozmaitych robótek ręcznych, wizerunków świętych i sakralnych figurek, które gospodyni domu naprawia: dorabia urwane ręce, przyczepia stłuczone głowy. Przywraca im należną godność, aby znowu mogły służyć ludziom zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem. Emerytowana nauczycielka na wszystko znajduje czas, bo uważa, że każdy człowiek dane przez Boga zdolności i zdobyte w życiu umiejętności powinien wykorzystać z jak największym pożytkiem.
Chodząc do lasu po drwa nieraz w zwykłych gałązkach widziała więcej niż materiał do spalenia w piecu.
– Piłując sęki uważnie je rozglądałam i wypatrywałam w nich różne ciekawe rzeczy. Bo jak wrzucić do pieca coś takiego?... Przecież to koziołek, tylko brakowało mu uszka. A to baletnica, to kocur, to lew… A to – siedzący na krześle staruszek – pokazuje swe dzieła twórczyni z Kowalczuk, która nie tylko rzeźbi, maluje obrazy i szyje. Gdyby zaszła potrzeba, wyciągnęłaby z futerału stary akordeon i zagrała skoczną poleczkę czy walczyka.
W 2005 roku podczas obchodów Dnia Babci zrodził się pomysł o założeniu w Kowalczukach zespołu ludowego. Naturalnie, to właśnie pani Mikulewicz podjęła się tego trudu. Chodziła od domu do domu i namawiała sąsiadów do udziału w zespole. Zespół „Przyjaciółki” (kier. Walery Wałujewicz), który w przyszłym roku będzie obchodził 15-lecie działalności, dzisiaj nie jest już tak liczny, jakim był na początku, ale swym śpiewem nadal umila nie tylko gminne święta. Swoje wycinanki, obrazy i rzeźby twórczyni niejednokrotnie eksponowała na wystawach, również w sąsiedniej Polsce.
Przez cały czas Bernadetta Mikulewicz jest aktywnym członkiem Związku Polaków na Litwie, kronikarką życia społecznego w Kowalczukach, wierną i uczynną parafianką.
– Już trzynaście lat pomagam przy kościele. W nagrodą za me poświęcenie, m.in. restaurowałam ołtarze w kościele szumskim, kiedyś ksiądz Mirosław Grabowski przywiózł mi nawet pisemne błogosławieństwo papieża Benedykta XVI – stwierdza z dumą. Pani Bernadetta odbyła pielgrzymki do miejsc świętych w Meksyku, Hiszpanii, Włoszech, we Francji. Odwiedziła grób św. Bernadetty w Neveras. Zwiedziła większość sanktuariów maryjnych w Polsce, odbyła podróż do Ziemi Świętej, Austrii, Niemiec, Azji Środkowej, do Bułgarii, Rosji, na Ukrainę...
Bernadetta Mikulewicz nie uznaje straconego czasu, żyje w harmonii z przyrodą, sobą i ludźmi. I, mimo że lata jak szalone pędzą do przodu, wszystko ją nadal zachwyca.
– Jestem szczęśliwa, że mogę w życiu robić to, co umiem, a czego nie umiem – uczę się. Staram się nie pamiętać zła, które często się wkrada w relacje międzyludzkie i niszczy duszę – mówi, dodając, że należy żyć jak najpiękniej i cieszyć się życiem! Pokornie przyjmować, że w zimie jest mroźno, a w lecie – gorąco... Taki jest porządek rzeczy, takie jest prawo natury!
Irena Kuzborska
ROTA