Jest taki dom nad wartką Wilenką, do którego się idzie przez mostki, dziś już zabytkowe, zawieszone zamkami, kluczykami, kłódkami jako znak dozgonnej miłości młodych par. Konstanty Ildefons Gałczyński, który niegdyś tu mieszkał, pisał: „…i z takimi na Wilence mostkami,/ gdzie samobójstwo to /tylko romantyczność,/ z dorożkami, płynącymi w mglistość/ z piwiarniami, gdzie/piją żandarmi…”. Dla poety Wilno wiele znaczyło – tutaj urodziła się ich córeczka – Kira, która całe swe życie poświęciła zachowaniu spuścizny literackiej ojca.
Pamiętam ich takimi…
Sąsiadami państwa Natalii i Konstantego Gałczyńskich byli Felicja i Marcin Stecewiczowie. Przedstawiciele polskiej wileńskiej inteligencji, którzy Wilna nie porzucili, a zostali z nim na dobre i złe. Powiedzmy odwrotnie, to Gałczyńscy przez ponad dwa lata byli sąsiadami rodziny Stecewiczów, która tu mieszkała i mieszka od dawna, prawie od stu lat. Trzy pokolenia tej rodziny swe losy w różnych okresach dziejowych łączyły z Wileńską Szkołą Średnią nr 5, czyli legendarną „Piątką”.
Panią Felicję pamiętam z „Piątki” jako osobę skromną, cichą, nie narzucającą swojej woli nikomu, dyskretną, nawet tajemniczą. Uczyła fizyki i matematyki, czasem też biologii. Jej trzej synowie Renard, Zbigniew i Andrzej również byli uczniami tej szkoły. Renard, najstarszy, pozostawił po sobie wspomnienie jako jednego z najlepszych uczniów szkoły, złotego medalisty promocji roku 1953, uczynnego i pomocnego. Gdy w pierwszych latach pracy szkoły polskiej zostały do programów z języka polskiego włączone utwory literatury litewskiej, nieznanej dla przedwojennych nauczycieli-polonistów, Renard na równi z wykładowcami zasiadał do czytania i konspektowania tych utworów. Jego konspekty były pomocą naukową zarówno dla nauczycieli, jak i dla uczniów.
Zbigniew ukończył „Piątkę” w roku 1956, byliśmy w równoległych klasach. W odróżnieniu od swej mamy, był chłopakiem bystrym, wysportowanym, miał swoje zdanie i umiał je obronić. Po mamie odziedziczył zdolności do matematyki i fizyki a umiłowanie do astronomii zawdzięcza raczej sobie. Po kim ci trzej chłopcy odziedziczyli pasję do sportu – zapaśnictwa – trudno powiedzieć, ale ich sukcesy w tej dyscyplinie były imponujące.
Później spotkaliśmy się ze Zbyszkiem w zespole „Wilia” – był chórzystą, spędził w zespole ponad 10 lat.
Matka – Felicja z Lachowiczów
Gdy się pozna życiorys pani Felicji (z domu Lachowiczówna) da się wytłumaczyć jej tajemniczość i pokorę. Miała 14 lat, gdy zmarli jej rodzice. Jako sierotę wychowywały ją w sierocińcu siostry zakonne u franciszkanów. Nic nie przeszkodziło tej pilnej uczennicy po ukończeniu gimnazjum wstąpić na Uniwersytet Stefana Batorego. Zachował się odpis jej Dyplomu Magistra Filozofii na Wydziale Matematyczno-Przyrodniczym, który ukończyła z wynikiem dobrym. Dyplom podpisali legendarni profesorowie wileńscy: rektor E. Staniewicz, dziekan E. Bekier, przewodniczący komisji egzaminacyjnej W. Dziewulski.
Po ukończeniu studiów podjęła pracę w Liceum im. Filomatów w Wilnie, gdzie dyrektorem była już w późniejszych powojennych czasach, legendarna polonistka „Piątki” Stanisława Pietraszkiewiczówna. Był to szczęśliwy wybór również dlatego, że dzięki protekcji pani Pietraszkiewiczówny pani Felicja została przyjęta jako nauczycielka fizyki do dopiero powstałego Gimnazjum Wileńskiego nr 5 przy Ostrobramskiej.
Ale to było potem, natomiast w życiu młodej nauczycielki „od filomatów” na początku lat 30. zaszły zmiany w życiu osobistym. Poznała Marcina Stecewicza, który już pracował i często bywał w delegacji. Zachowały się jego listy do Felicji, pełne serdecznych, czułych słów. Zbyszek ubolewa, że po ojcu zostało tak mało dokumentów, gdyż wszystkie wraz z przyjściem sowietów sam ojciec zniszczył.
Ojciec Marcin – legionista i telegrafista
Były ku temu powody: jako młodzieniec Marcin był w carskiej armii, a nawet został nagrodzony Gieorgijewskim Krzyżem za odwagę. Z czasem, gdy powstały legiony polskie, został ich żołnierzem. Brał też czynny udział w akcji samoobrony Wilna. Sztab Samoobrony znajdował się na Zarzeczu, a mieszkał nieopodal, na Młynowej. W potyczce wojennej omal nie został zastrzelony przez bolszewików we własnym podwórzu. Kula go na szczęście ominęła.
– Tato z zawodu był łącznościowcem i na wojnie też tym się zajmował. Był dowódcą niewielkiej grupy żołnierzy (podoficerem), niektórzy z nich byli już żonaci, mieli dzieci – opowiada Zbyszek. – Ale oto na jakimś odcinku frontowym pozrywały się przewody. Trzeba więc było przedostać się do tego miejsca, pod gwizdem kul i wybuchem pocisków, by naprawić. Udał się sam. Nie mógł rozkazać innym żołnierzom podjęcia takiego niebezpiecznego kroku, bo mieli rodziny, dzieci, a on wtedy jeszcze był samotny.
Marcin Stecewicz pochodził spod Ejszyszek, urodził się w roku 1893. Gdy się żenił miał 37 lat. Zbyszek nie wie, jaką uczelnię ukończył, ojciec nigdy tym się nie chwalił. Na podstawie fotografii może wywnioskować, że był profesorem, docentem. Jest na zdjęciu wśród wykładowców VI Kursu Urzędników Poczt i Telegrafów w Wilnie w latach 1927-1928. Z innej korespondencji wynika, że Marcin Stecewicz był Kierownikiem Oddziału Administracji i Eksploatacji Wileńskiej Dyrekcji Poczt i Telegrafów.
Z jednym z najbardziej okazałych gmachów wileńskich, który stanął naprzeciw katedry wileńskiej (teraz jest tam ekskluzywny hotel), gdzie też w czasach sowieckich znajdował się telegraf, pan Marcin nie rozstał się do końca swej pracy zawodowej. Jako doskonały fachowiec był na różnych stanowiskach, również za czasów sowieckich, oczywiście nie tak wysokich, jak poprzednio. W roku 1946 został zatrudniony jako kierownik zmiany na Telegrafie Głównym w Wilnie. Z czasem był posądzony o… dezercję. Chodzi o to, że w czasach wojny i zaraz po wojnie żona oraz troje dzieci mieszkały na wsi, nieopodal miejsc rodzinnych pana Marcina, a ten za swój obowiązek uważał co jakiś czas dostarczać rodzinie żywność i inne niezbędne rzeczy. Pewien wypad do rodziny był bez uprzedzenia kierownictwa, a w czasach powojennych pracę na telegrafie obowiązywało prawo czasów wojny. Na szczęście, skończyło się nie więzieniem (a groziło!), lecz degradacją – pan docent został szeregowym telegrafistą.
Tułacze życie rodziny
Rodzina Stecewiczów, gdzie było już troje dzieci, wraz z początkiem wojny straciła cały swój dorobek życiowy. Do ich ukochanego miasta, z którym łączyli wiele pięknych planów dla swej rodziny, weszli żołdacy – najpierw sowieccy, potem niemieccy, jeszcze potem znów sowieccy. Matka, zabrawszy trójkę dzieci (Zbyszek miał trzy latka, a Andrzej dwa) wyruszyła na wieś. Jedynym pomocnikiem matki był siedmioletni Renard. Były to miejscowości podwileńskie: Taraszyszki, Bękarty, Jaszuny, Trokienie koło Ejszyszek. Pracowała jako nauczycielka w małych szkołach wiejskich, była też bibliotekarką w Pałacu Balińskich. Tułacze życie trwało całą wojnę i kilka lat dłużej – do roku 1949. Nie pakowali swego lichego dorobku, by wyjechać do Polski, jak uczyniło wielu rodaków, gdyż uważali, że Polska tu jeszcze wróci.
– Pamiętam ten okres życia na wsi, owiany pewną tajemniczością. Od czasu do czasu przybywał do nas pewien mężczyzna, który cichutko z mamą rozmawiał, coś przynosił, coś zabierał i szybko znikał. Potem się dowiedziałem, że był to akowiec pod pseudonimem „Grześ”. Wiem też, że zginął w walce o wyzwolenie Wilna w operacji „Ostra Brama”. Pamiętam z tamtego okresu, jak ojciec przybywał co pewien czas do nas z żywnością, książkami, innymi niezbędnymi do życia rzeczami. Najczęściej te kilometry drogi pokonywał pieszo – wspomina Zbigniew.
Krystyna Adamowicz
Rota
http://l24.lt/pl/spoleczenstwo/item/209080-zawsze-wierni-piatce-trzy-pokolenia-stecewiczow#sigProGalleria86f17f3072