Jest Pan z pochodzenia Wołyniakiem, ale z czesko-polskiej rodziny. Jak Czesi trafili na Wołyń?
– Mój pradziadek przyjechał w tamte strony w 1878 roku. Po zniesieniu pańszczyzny wielkie majątki ziemskie popadły w ruinę, następowała ich parcelacja i sprzedaż. Tania ziemia spowodowała, że w drugiej połowie XIX wieku napłynęła tu masa ludzi z Czech i Niemiec. W szybkim czasie powstało ok. 300 czeskich miejscowości. W Halinówce, wsi, w której się urodziłem, żyło ponad 40 rodzin różnej narodowości – polskiej, czeskiej, niemieckiej i ukraińskiej. Ja urodziłem się w 1933 roku w rodzinie mieszanej, jakich tam było wiele. Mój ojciec, Wacław Wesoły, był z pochodzenia Czechem, a matka, Izabela z domu Żołędziewska, Polką. W domu mówiliśmy po polsku i czesku.
Jak Pan zapamiętał swoją rodzinną wieś jeszcze przed okupacją? Czy dochodziło do konfliktów na tle narodowościowym?
– Mógłbym wyliczyć prawie wszystkie rodziny. Mieliśmy we wsi dom Strzelca, plebanię. Mieszkaliśmy zgodnie, bez specjalnych problemów. Do polskiej szkoły, do której uczęszczałem tylko przez rok, bo wybuchła wojna, chodziły oczywiście również dzieci ukraińskie. Nie zetknąłem się z żadną dyskryminacją ani niechęcią w stosunku do Ukraińców. Świadczą o tym zresztą małżeństwa mieszane. Dość powiedzieć, że dwie siostry mojego ojca, a więc Czeszki, miały za mężów właśnie Ukraińców.
Co się zmieniło w czasie okupacji?
– Sytuacja nieco się pogorszyła po inwazji sowieckiej w 1939 roku. Nowa władza uważała Polaków za wyzyskiwaczy, a Ukraińców traktowała jako „swoich”, których trzeba przekonać do komunizmu. Ale z tego, co wiem, nie dochodziło jeszcze wtedy do poważnych antagonizmów polsko-ukraińskich. Ta sytuacja zaczęła się poważnie psuć, gdy władzę przejęli Niemcy i sprawowali ją przy pomocy policji ukraińskiej. Co jakiś czas obiegały polskie domy wiadomości, że ktoś zaginął i już się nie znalazł. Zagrożone były zwłaszcza rodziny mieszkające poza zwartymi skupiskami domów. Ludzie ginęli, ale nie było dowodów na to, co się z nimi stało. Jedni obarczali za to winą Niemców, inni Ukraińców.
Kiedy uaktywniły się bojówki UPA?
– U nas Ukraińców tworzących bandy napadające i mordujące Polaków nazywano bulbowcami [niewykluczone, że niektóre bojówki należały do Maksyma Borowecia „Tarasa Bulby”, jednak większość napadających na Polaków to byli banderowcy – wyj. red.]. Na początku marca 1943 roku jakieś stare Ukrainki ostrzegły naszych, żeby nie chodzili w niedzielę do kościoła. Jako powód podano, że do dużej wsi Harajmówka, leżącej na północ od naszej Halinówki, przyjechał oddział uzbrojonych bulbowców, wszedł do kościoła i po sprawdzeniu wyszedł zawiedziony, bo w kościele były same babcie i małe dzieci. Jako dziecko pamiętam wielki smutek malujący się na twarzach ludzi. To mnie uderzyło i do dziś stoi przed oczami. W niedziele po kościele zawsze był taki radosny czas, a tu wszędzie widać było smutnych, przygnębionych ludzi, którzy nie wiedzą, co ze sobą robić. Ten strach narastał i pod koniec marca wielu mieszkańców Halinówki nie zostawało na noc w swoich domach. Mnie rodzice wysłali do pana Sochy, szewca, który mieszkał blisko lasu, co dawało szansę na ucieczkę. Sami z resztą dzieci przenieśli się do zabudowań wujka Piotra Lebiediuka, Ukraińca ożenionego z siostrą mojego ojca, Zynią.
Jak przeżył Pan atak na Halinówkę?
– To było w nocy 27 marca, gdy zbudził nas pan Socha. Widać było, że Halinówka się pali. Słychać też było pojedyncze strzały. Nagle zaczął trzaskać karabin maszynowy, a pociski zapalające widoczne w nocy leciały w naszym kierunku. Zaczęliśmy uciekać w przeciwną stronę, a pan Socha co chwila krzyczał, żeby padać na ziemię. Gdy przechodziliśmy wpław małą rzeczkę Czeremoszkę, już za nami nie strzelano, ale pan Socha upominał nas, żeby nie chlapać. Chyba w osadzie zwanej Małe Nierucze zostałem u jakiejś polskiej rodziny, a rodzina Sochów poszła dalej. Z rodzicami zobaczyłem się dwa dni później. Nasze gospodarstwo było spalone, więc jeszcze dwa tygodnie mieszkaliśmy u wujostwa, a potem przenieśliśmy się do nieczynnej już szkoły położonej na pograniczu między Chołoniewiczami a Halinówką.
Jakie straty poniosła wieś w wyniku tego ataku?
– Spalona została jej część od strony Chołoniewicz. Zamordowano rodzinę Kleczajów, którą w dole do suszenia lnu Ukraińcy zakłuli bagnetami, spalono rodzinę Guzów, zamordowano kogoś u Rokitów, jednych z najbogatszych gospodarzy. Zginęli wówczas Andrzej Król, spalony żywcem w domu, ciotka i gospodyni ks. Domańskiego, spalone w stodole przy plebanii. 100 metrów dalej na łące, pod starym jesionem zakłuto bagnetami organistę, starszego pana. W ten sam sposób zamordowano i spalono kierownika szkoły pana Naumowicza oraz lekarza Shena. Zginęła również rodzina Kleczajów. Z późniejszych relacji dowiedziałem się, że mordowano też mieszkańców Chołoniewicz podejrzanych o sympatie propolskie. Rodzinę Trusiewiczów zakłuto nożami, kobiety zgwałcono, następnie wleczono je końmi po całej wsi.
Pobyt w tym miejscu po tak strasznej tragedii przypominał chyba życie na beczce prochu.
– W dzień ojciec jechał do pracy albo w naszym gospodarstwie, albo gdzieś jako cieśla. Najgorsze były noce, bo wtedy zdarzały się napady i morderstwa. Ojciec zawsze uspokajał: „Ja nikomu nie zrobiłem krzywdy, mam dwóch szwagrów Ukraińców”, ale w nocy nie spał, czuwając ze swoją ciesielską siekierą. Którejś nocy ukraiński sąsiad Hryc ostrzegł ojca przed niebezpieczeństwem grożącym mojej kuzynce, Reginie Krzeczkowskiej, pięknej 17-letniej pannie o długich włosach, która wpadła w oko bulbowcom. Jeszcze tej samej nocy dziewczyna uciekła z Chołoniewicz. Uratowała się i przeżyła wojnę. Kilka dni później sam byłem świadkiem, jak w biały dzień grupa Ukraińców prowadziła dwóch Polaków, Henia Szczepkowskiego z Łades i Tokarskiego z Halinówki. Po pół godzinie słychać było strzały. Okazało się, że Tokarski zdołał uciec, a zastrzelonego Henia znalazł potem obok drogi mój ojciec. Gdzieś tak na początku czerwca moja mama udała się z ciotką Zynią, która po ślubie przeszła na prawosławie, do cerkwi prawosławnej w Lipnie, ponieważ nasz kościół nie funkcjonował z powodu braku księdza. W cerkwi leżały siekiery, widły, kosy, młoty, które były święcone przez popa. Moja mama nie miała wątpliwości, że w zbrodniczym celu. W końcu którejś nocy Hryc poinformował ojca, że u „nich” była narada, na której zdecydowano, żeby nas „przesiedlić za wieś”. „Ty poniał?” – dopytywał się ojca. A chodziło o to, że za wsią był cmentarz. W ten sposób Ukrainiec dał do zrozumienia, że planowane jest zamordowanie naszej rodziny.
Ten sąsiad to przykład „sprawiedliwego ukraińca”?
– Tak nam się wtedy wydawało, gdyż dopiero później dowiedzieliśmy się, że to on był komendantem banderowskiej organizacji w Chołoniewiczach, odpowiedzialnej za mordy w okolicy. A ojca informował chyba z osobistej sympatii, bo byli na „ty”. Rano wynieśliśmy się z Chołoniewicz, ale tak, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Ojciec załadował na wóz narzędzia, udając, że jak co dzień z mamą jedzie do pracy w polu. A ja, też jak co dzień, tylko jeszcze z babcią, popędziłem nasze dwie krowy, 10 owiec i jednego świniaka wzdłuż spalonej już Halinówki na pastwisko, tylko że już nie wróciliśmy. Cały czas szliśmy z duszą na ramieniu, czy nie jadą za nami bulbowcy. Ale udało się. Tata z mamą czekali na nas w Nieruczach u naszych krewnych Krzaczkowskich, rodziców tej Reginy, która też musiała uciekać. A po mnie i babcię wyszli uzbrojeni bracia Reginy. Nawet nas trochę przestraszyli, bo byli zarośnięci jak Ukraińcy.
Exodus Pana rodziny z Wołynia prowadził przez Hutę Stepańską.
– Tak, w te okolice ciągnęło wielu mieszkańców okolicznych wiosek zagrożonych banderowskimi mordami. My udaliśmy się najpierw do miejscowości Wyrobki, gdzie żyła nasza rodzina ze strony mamy – Łuszczyńscy i Dziekańscy. Pamiętam te noce: na zaprzężonych wozach cały dobytek, na tobołach dzieci. Siedziało się i czekało. Nieomal każdej nocy rozlegały się gdzieś strzały karabinowe. Czasami widać było lecący i gasnący pocisk zapalający. Tak się drzemało, czasem zasypiało. Wraz ze wschodem słońca wracaliśmy do domu. Widziałem też, jak jacyś wojskowi przygotowywali ludzi do obrony. Szykowano zaostrzone drewniane piki, strugano karabiny mające odstraszyć napastników. Ojciec i wujkowie uczestniczyli w tych ćwiczeniach. Później ruszyliśmy do Siedlisk, ale dosłownie na naszych oczach Ukraińcy podpalili tę wieś. Uciekliśmy w popłochu do Huty Stepańskiej. Gdy próbowaliśmy się stamtąd wydostać, w spalonej już wsi Wyrka zaatakowali nas Ukraińcy. Natychmiast powstał popłoch, furmanki starały się wycofać, a droga była wąska. W ogólnej panice zgubiłem rodziców. Miałem wcześniej przykazane, że w razie napadu mam skakać do rowu przy drodze i uciekać. Tak też zrobiłem. Strzelano do nas i pamiętam, że uciekałem, skacząc przez płoty. Zginęło wielu ludzi, ale też wielu się wyratowało dzięki wielkiej mgle, która wtedy się podniosła. W pewnej chwili zrobiło się tak biało, że prawie nic nie było widać. Ludzie mówili, że chyba cud nas uratował. Banderowcy bali się w tę mgłę zapuszczać, tylko strzelali na oślep
Jak to wołyńskie piekło przeżyła Pana rodzina?
– Z rodzicami spotkałem się w Grabinie, gdzie była stacja kolejowa. Okazało się, że wszyscy szczęśliwie przeżyli. Niemcy postawili warunek: albo iść pod banderowską siekierę, albo na roboty do Reichu. Wiadomo, co wybraliśmy. Najtragiczniejszy los spotkał jednak tych, co zostali. Mój wujek, Ukrainiec, Piotr Lebiediuk, u którego mieszkaliśmy po spaleniu naszego domu, został zamordowany jesienią 1943 roku za odmowę zabicia swojej żony Czeszki. Niedługo przed nadejściem Armii Czerwonej, a więc już w 1944 roku, wymordowano resztę jego rodziny. Przeżył tylko siedmioletni Wołodia, który w czasie napadu otrzymał potężny cios kolbą w głowę, a po odzyskaniu przytomności zobaczył makabryczny widok. Jego matka leżała w kałuży krwi poprzebijana bagnetami, podobnie jak jej córka, która w ostatnim geście wyciągała do mamy rękę. Zwyrodnialcy musieli pastwić się nad ofiarami, gdyż nawet na wyciągniętej dłoni dziewczynki widać było ślad bagnetu przybijającego dłoń do podłogi. Wołodia usłyszał głos najmłodszego brata dobiegający spod pierzyny. Zakrwawiony malec mówił, że jest głodny. Chłopiec znalazł jakąś zupę, ale okazało się, że to, co małemu dawał łyżką do ust, wypływało poniżej z poderżniętego gardła. Niestety malec nie przeżył. Najstarsza córka Lebiediuków leżała około 300 metrów od domu dosłownie posiekana z bliskiej odległości kulami. Tragiczny los spotkał także moich krewnych ze strony mamy, Wojciecha i Paulinę Krzaczkowskich, dziadków Reginy. Nie chcieli uciekać. Choć mieli czysto polskie pochodzenie, ubiorem i zwyczajami zupełnie nie różnili się od rodzin ukraińskich, nosili koszule soroczki przepasane sznurkiem, byli całkowicie wtopieni w ukraińską społeczność. A jednak zostali zamordowani i zakopani w nieznanym miejscu.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik"
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.