Argumenty podrastających i lubiących się wymądrzać wnuków, że jednak nie wszyscy, bo ludzie innego wyznania tych świąt nie obchodzą, odrzucała surowym: „bluźnierstwa w dzień wigilijny karane są podwójnie" i z jeszcze większą energią tarła mak w dużej, szarej, podobnej do dzwonu makutrze...
Bo jakież to święta bez maku? Nie upiecze się ani świątecznego makowca, ani maleńkich śliżyków (...) nie usmażymy w głębokim oleju apetycznych pierożków, zwanych u nas makówkami albo makowikami. A i do kutii mak był nieodzowny... Wyraz kutia pochodzi z języka nowogreckiego. Znaczy: bob, pestka, ziarno. Znam ludzi, którzy wigilię nazywają kutią (wymawiają jak kucija). Inna nazwa wigilii – wilia – niewątpliwie znana jest Polakom Wileńszczyzny, ale raczej z literatury, z rozmów z krewnymi lub znajomymi z Polski. Wiemy, że tam się mówi i wigilia, i wilia. Może dlatego, że my, wilnianie, mamy swoją własną Wilię, „strumieni rodzicę", tak szczodrze wyposażoną przez Poetę w „dno złociste i błękitne lica", na wszelki wypadek, żeby się ustrzec przed homonimami, zostajemy przy bożonarodzeniowej wigilii"...
Zaopatrzyliśmy tę adnotację cytatami z dopiero wydanej książki autorstwa Łucji Brzozowskiej o poprawności języka polskiego. Bo zbliżające się Święta Bożego Narodzenia sprawiają, że „z większym niż kiedykolwiek szacunkiem pochylam się nad naszymi słowami, doceniam ich wagę, piękno i bogactwo treści, które się w nich kryje"...
„Będziemy rozmawiali o najpiękniejszym języku świata" – zapowiada Łucja Brzozowska we wstępie do książki pt. „Zadziwiające losy wyrazów". I tuż zaraz o tym, jaki to język jest najpiękniejszy: dla każdego człowieka jest nim język ojczysty. To Julian Tuwim z genialną prostotą zaledwie w dwóch słowach wyraził najistotniejszą treść języka: ojczyzna-polszczyzna. „Nie wiem, czy dla wszystkich Polaków mieszkających poza krajem pojęcie ojczyzny utożsamia się z językiem, ale dla mnie tak właśnie jest, bo zarówno Polska, jak i Litwa niezupełnie tymi ojczyznami są. Jedna, bliska duchowo, jest odległa geograficznie, druga – odwrotnie: bliska geograficznie, ale cudza. I tylko polszczyzna jest tą najprawdziwszą, najściślejszą moją ojczyzną" – zwierza się autorka, jak zawsze szczera i bezkompromisowa.
Obrazowo, dowcipnie, z ironią
Jeśli ktoś przypuszcza, że nauka o poprawności językowej powinna zawsze przybierać ton mentorski, to głęboko się myli. W ujęciu autorki – to lektura, od której trudno się oderwać, to styl, kiedy piedestał gramatyki zostaje umieszczony na poziomie naszego codziennego życia i codziennego posługiwania się językiem polskim. Tak, popełniamy błędy, ale o tym można przecież powiedzieć obrazowo, dowcipnie, czasem z dozą ironii czy nawet autoironii, albo nawet sarkazmu. I to się zapamiętuje. Dostało się tym, którzy używają nagminnie takich pasożytów językowych, jak wtręty, a czasem tym, którzy na siłę uwspółcześniają nasz język, czy też, rozgrzeszają siebie za błędy językowe, nazywając je... gwarą wileńską. O niewłaściwym używaniu imiesłowów na Wileńszczyźnie (idąc ulicą padał deszcz!) autorka mówi z humorem, przytaczając taki życiowy obrazek – anegdotę, jak ją nazwała – frywolną dykteryjkę:
„Sędzia pyta świadka o stan cywilny. Dziewczyna milczy, więc sędzia pomaga: Panna? – Nie. – Mężatka? Nie – Wdowa? Nie. – No to jaki jest pani stan cywilny? Dziewczyna spuszcza oczy: – Miawszy. Że anegdotka jest stara, widać od razu, bo dzisiejsza dziewczyna w podobnej sytuacji oczu raczej nie spuszcza, ale niewłaściwe użycie imiesłowu i kiedyś, i dziś jest jak najbardziej prawdziwe. O tym, że to jest stary problem „wilniuków" i w ogóle Kresowiaków, przekonuję się, czytając korespondencję filomatów. I oni, podobnie jak wielu z nas dziś, nie bardzo sobie z imiesłowami radzili."
To ostatnie zdanie rozgrzesza naszą ojczyznę-polszczyznę. Autorka w wielu felietonach (książka ma podtytuł „Dopóki Wilia płynie", a czuły słuchacz ma w duszy swojej dośpiewać, że polskość tu nie zaginie) z ogromną życzliwością i ciepłem opowiada o gwarze wileńskiej, uważając ją, jak każdą zresztą gwarę, za część skarbca ogólnonarodowego języka polskiego. Z sentymentem i ciepłem wspomina powiedzonka ze swego domu rodzinnego, z innych starych domów wileńskich.
Ach, te super, ekstra itd.
Natomiast jeśli chodzi o tzw. uwspółcześnianie języka – o, w tym temacie ironii, a nawet sarkazmu jej nie brakuje. Felieton poświęcony uwspółcześnianiu języka zapamięta każdy, który go przeczyta:
„...podobnie jak ludzie, niektóre słowa robią karierę, to znaczy nadmiernie się rozpowszechniają, zaśmiecają albo wulgaryzują język. Czy zauważyliście, jak często we współczesnej polszczyźnie używane jest słowo „dokładnie". Zamiast powiedzieć zwyczajnie „tak". Pomijam już na każdym niemal kroku słyszane „super" czy „ekstra", które to – podobnie jak złodziejskie wytrychy otwierają wszystkie zamki – wypychają z języka całe bogactwo określeń". I dalej... „ w jednym z naszych dzienników czytelnicy mieli wątpliwą przyjemność przeczytać, że ktoś kogoś olał. A to władze litewskie olały pogrzeb Czesława Miłosza, a to publiczność olała imprezę, a to producenci olewają konsumentów. Ci, którzy używają tego wulgaryzmu, prawdopodobnie nie wiedzą, że jest to nie tylko wyraz wulgarny, ale i obsceniczny. Piesek, kiedy olewa rosnące w parku drzewo, robi to nie z braku dobrego wychowania, tylko żeby po swojemu, po psiemu oznaczyć własne terytorium. Ale żeby publiczność? Na imprezie? Podziwiam taką wrażliwość estetyczną i językową redaktorów"...
Jego wysokość „SŁOWO"
Wertuję karty tej wspaniałej, niemal pięćsetstronicowej książki. Odkrycia nie mijają – nie tylko o poprawność językową chodzi, ale też o autorytety wszystkich czasów naszej polskiej myśli intelektualnej językoznawców, pisarzy, a zwłaszcza poetów, o ich twórczość dla szerokiego czytelnika nie zawsze znaną, a przecież tu, w tej książce wybraną z zakamarków pamięci, a może i niepamięci, tak atrakcyjnie.
Łucja Brzozowska-Józefowicz jako dziennikarka „Czerwonego Sztandaru" i „Kuriera Wileńskiego" była niezastąpionym autorytetem pod względem polszczyzny. To ona wpadła na pomysł, by na łamach gazety zacząć naukę języka dla dzieci. Rubryka „Przecinek" cieszyła się ogromnym zainteresowaniem małych i dużych.
Dobrze znająca język dziennikarka nie rozstawała się ze słownikami, jakby szukała potwierdzenia u językoznawców swego określenia, metafory czy formy gramatycznej. Niegdyś był to słownik prof. Doroszewskiego, z biegiem lat przyszły do środowiska językoznawców młodsze autorytety – prof. Jan Miodek i prof. Jerzy Bralczyk. Nie ukrywa, że programy telewizyjne, które prowadzą, są dla niej nadal czymś niezmiernie ważnym, ma pokaźnych rozmiarów notes, gdzie zapisuje wszelkiego rodzaju językowe ciekawostki i przede wszystkim telewizyjne „Ojczyzny polszczyzny" profesora Miodka. Tak po prostu, dla siebie, z wewnętrznej potrzeby, bo przecież nie pracuje już ani w szkole, ani w redakcji, a i jako „wolny strzelec" do mediów pisze niewiele. Szkoda.
Felietony, które są zamieszczone w książce „Zadziwiające losy wyrazów", są pokłosiem wieloletniej współpracy autorki z „Magazynem Wileńskim". „Jego wysokość „SŁOWO" było rubryką bardzo poczytną. I tutaj kłaniamy się przed wszystkowiedzącym Internetem. Otóż pewna mieszkanka Gdańska Agnieszka Zalewska trafiła w Internecie na kilka felietonów Łucji Brzozowskiej. Była zauroczona. Musi to być pani wielce wrażliwa na poprawność językową, na polszczyznę i chyba na Kresy, że poprosiła autorkę felietonów o zgodę na wydanie książki. Przedsiębiorcza Agnieszka Zalewska, pracująca całkiem w innej branży, otwiera nową kartę – wydawniczą i bierze na siebie trud wydania felietonów w postaci książkowej. No i już mamy, a raczej możemy ją mieć, jeżeli nasze księgarnie zechcą sprowadzić z Gdańska tę książkę, która powinna być na biurku każdego polonisty, każdego studenta polonistyki i po prostu Polaka, szanującego najcudowniejszy język świata, jakim jest język ojczysty.
Krystyna Adamowicz / "Rota"
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.