Świeżo upieczony bp Darius Trijonis opowiedział Czytelnikom „Tygodnika Wileńszczyzny” o swoim rodzinnym domu. Zdradził dlaczego w szkole miał zmniejszoną ocenę z zachowania i powiedział o tym, że Chrystus, wzywając go do coraz to nowych zadań, stale podnosi poprzeczkę wymagań. Ks. bp Darius Trijonis, dotychczasowy proboszcz parafii katedralnej w Telszach, ma 44 lata, jest doktorem teologii.
Wszyscy pamiętamy pełen sentymentu pobyt św. Jana Pawła II w Wadowicach. Wtedy wypowiedział takie znamienne zdanie, że tutaj wszystko się zaczęło, i wyliczał: życie, szkoła, studia, teatr i kapłaństwo… Telsze, serce Żmudzi, jest takim miejscem, które kształtowało Księdza Biskupa. Proszę się podzielić, jak wyglądała droga do kapłaństwa?
Ludzie często pytają księży o ich powołanie. Czy to był jakiś niespodziewany znak z Nieba, czy przyszło samoistnie? Swoje powołanie porównuję do powołania apostołów: Jezus przyszedł do zwykłych rybaków i zaprosił ich, by zostali Jego uczniami. Oni się zgodzili, ale ich powołanie dojrzewało podczas kilkuletniej przyjaźni z Jezusem. Nie od razu zrozumieli, do jakich dzieł Pan ich wzywa. Coś podobnego było i ze mną.
Ale rybakiem Ksiądz Biskup nie był?..
Nie, choć lubię rybołówstwo. Mieszkałem niedaleko jeziora, więc często z kolegami chodziliśmy na ryby. Ale to nie tam zrodziła się w sercu chęć poświęcenia się na wyłączną służbę Bogu. To katedra w Telszach była świadkiem mego „Pójdź za Mną”.
Nie wolno w tym wszystkim wykluczyć ludzi: rodzina, przyjaciele, nauczyciele… Proszę opowiedzieć, kto i w jaki sposób miał wpływ na ukształtowanie osobowości?
Wiarę i pobożność wyniosłem z rodzinnego domu. Moi rodzice (mama Teresa, tato Antanas) byli bardzo religijni. Każdej niedzieli szliśmy do kościoła, a parafia moja – to katedra w Telszach. Wyrosłem w atmosferze pięknych nabożeństw, kościelnych pieśni i... wśród biskupów, których, jak wiadomo, w katedrze nie brakuje. Właśnie śp. bp Antanas Vaičius, który był pasterzem diecezji telszańskiej, kiedy uczyłem się i studiowałem w seminarium, sprawił na mnie niezwykłe wrażenie. Z dzieciństwa zapamiętałem go, że był bardzo otwarty – podchodził do ludzi, żeby z nimi porozmawiać, dowiedzieć się, czym żyją… Był bliski powierzonym sobie owcom.
Dorastał Ksiądz w czasach, gdy życie religijne wśród młodzieży było tłumione. Czy przez manifestację swego chrześcijańskiego światopoglądu rodzina nie naraziła się na szykany władzy?
Dla moich rodziców wiara w Boga była sprawą podstawową. W domu nie było dyskusji, czy iść do kościoła, czy też nie. To było takie oczywiste. Co ciekawe, że w bloku, w którym mieszkaliśmy, wśród sąsiadów było wielu ludzi partyjnych. Niektórzy zajmowali dość wysokie stanowiska, jak sekretarz generalny komsomołu rejonu telszańskiego, czy sekretarz z wydziału kultury. Niemniej jednak rodzice świetnie potrafili z nimi się dogadać, nie było między nami żadnych kłótni, czy wrogiego nastawienia. Tematu wiary i religii nie poruszali i tyle. Nigdy od nich nie doczekaliśmy się żadnej wymówki. Jedynie w szkole miałem zaniżane oceny za sprawowanie, bo pionierowi nie przystało chodzić do kościoła. Kiedyś, po latach, moja pierwsza wychowawczyni w młodszych klasach przyznała mi się, że kierownictwo szkoły na zebraniach stale dokuczało, dlaczego jej uczeń chodzi do kościoła. Aż pewnego razu złośliwie im powiedziała: „Czego się go czepiacie, on może księdzem zostanie!”.
Czyli rodzice Księdza Biskupa potrafili przekazać nie tylko obowiązek niedzielnego uczęszczania do świątyni, ale i zamiłowanie do życia Kościoła, parafii?
Lubiłem nabożeństwa, choć pamiętam, że jako małe dziecko czasem się nudziłem na Mszy i zagadywałem tatę, kiedy koniec. A tato mówił mi, że za 5 minut. Po jakimś czas znów powtarzałem pytanie i znów odpowiadał za 5 minut. Jakoś te 5 minut utrwaliły się w pamięci. Kiedy podrosłem, to zacząłem wiarę przeżywać bardziej świadomie. Bardzo polubiłem nabożeństwa czerwcowe i majowe z wystawieniem Najświętszego Sakramentu, piękny śpiew litanii i uroczyste okadzenie. Tato dbał też o to, żebyśmy w domu z całą rodziną organizowali nabożeństwo i śpiewali litanię, gdy nie mogliśmy być w kościele. Kiedyś, a miałem wówczas 16 lat, modliłem się podczas takiego nabożeństwa w kościele, słuchałem pięknego śpiewu i przyszła wówczas myśl, że chcę uczynić coś wartościowego dla Kościoła. Nie myślałem wtedy o kapłaństwie. Po prostu czułem potrzebę przekazania Kościołowi jakiegoś daru.
Widocznie Bóg przyjął tę młodzieńczą ofiarę, skoro zażądał największego – poświęcenia życia na Jego wyłączną służbę. Jak dojrzała myśl o kapłaństwie?
Tak się złożyło, że koniec mojej edukacji w szkole średniej zbiegł się z odrodzeniem kraju. A na tej fali rozkwitać zaczęło też życie religijne przy parafiach. Pewnego razu podszedł do mnie o kilka lat starszy ministrant i zaproponował posługę przy ołtarzu. Wcześniej nigdy nie byłem ministrantem, więc miałem pewne opory, ale kolega namówił. W końcu skusił mnie strój: ministranci w Telszach mają czerwone sutanny i białe komże, więc zastanawiałem się, czy będzie mi w tym do twarzy. No i poszedłem posługiwać. Poza tym w Telszach powstała pierwsza na Litwie szkoła katolicka, która ogłosiła nabór uczniów. Młodsze klasy szybko zostały skompletowane, a do ostatniej mało było chętnych. A ponieważ już wtedy u mnie i innych moich kolegów zaczęła świtać myśl o seminarium, więc stwierdziliśmy, że po katolickiej szkole będzie nam łatwiej zrealizować plany. Zmieniliśmy szkołę w ostatnim roku edukacji. Nie żałowaliśmy tego nigdy, bo nasza klasa (10 chłopców i 5 dziewcząt) była bardzo zgrana. Pierwsza myśl o kapłaństwie była chwilowa i raczej starałem się ją zwalczać, ponieważ wcale nie miałem zamiłowania do nauk humanistycznych. Pociągała mnie chemia, biologia. Zastanawiałem się nad farmacją czy też medycyną. A ponieważ miałem kłopoty z językiem litewskim (w domu rozmawialiśmy po żmudzku) i z pisaniem wypracowań, więc myślałem, że nie nadaję się na księdza, który przecież powinien szykować sporo kazań.
Niemniej jednak decyzja zapadła na korzyść drogi duchownej?
Wpływ na podjęcie decyzji miało też powstanie Seminarium Duchownego w Telszach, było to w roku 1989. Obserwowałem kleryków i kiedy tak patrzyłem na nich, to powstało w sercu pragnienie, żeby spróbować. Nie byłem odosobniony w swojej decyzji. Z mojej klasy nas trzech złożyło podanie. Co prawda, nie potwierdziły się nasze nadzieje, że po katolickiej szkole będzie łatwiej się dostać na studia. Wyszło odwrotnie. Każdy kandydat musiał przedstawić charakterystykę od swego proboszcza, a nam opinie pisał i proboszcz, i dyrektor szkoły, i szkolny kapelan. Mieliśmy też przy wstępie dodatkową rozmowę.
Jak postanowienie syna jedynaka przyjęli rodzice?
Mama, jak to kobieta, przyjęła je dość łagodnie, nawet się cieszyła, że w rodzinie będzie ksiądz. Tato nie od razu zgodził się z moją decyzją. Martwił się, że nie będzie komu odziedziczyć rodowego nazwiska. Niemniej jednak z czasem to zaakceptował. Twierdził, że najważniejsze, abym był szczęśliwy i żebym nie przyniósł wstydu rodzinie.
Formacja, studia w seminarium – to trwa kilka lat. Czy nie było trudności i wątpliwości?
Pierwszy rok okazał się przełomowy. W seminarium było wówczas o wiele surowiej, niż teraz. Na miasto można było wyjść tylko raz w tygodniu i tylko w obecności kolegi. Dla mnie, mieszkańca Telsz, który dom rodzinny miał niedaleko, trudno było się pogodzić, że nie mogę odwiedzać rodziców, kiedy chcę. Poza tym tryb życia seminarzysty też był niełatwy: pobudka wcześnie rano, potem modlitwa, medytacja, Msza św., śniadanie i studia, dalej – obiad i znów studia, aż do kolacji. Coś takiego, jak wspólne spotkanie na kawie były nie do pomyślenia. W ogóle nie było czasu przewidzianego na rekreację, a i kawy nie mieliśmy. Był czas, że podczas medytacji walczyłem ze snem. Pierwsze egzaminy uświadomiły mi, że zarówno filozofia jak i nauki teologiczne są do opanowania. Z czasem coraz lepiej się czułem i dojrzewałem do tego, że jest to moje miejsce. Na piątym roku, po którym były święcenia diakonatu, stwierdziłem, że powinienem ostatecznie zdecydować, żeby przed uroczystością już się nie rozpraszać. Pomógł mi wtedy nasz ojciec duchowny – ks. Jonas Kauneckas, obecny emerytowany biskup diecezji poniewieskiej. Był też kapelanem w mojej szkole. Na ostatnim roku w seminarium pewien kolega wpadł na pomysł, abyśmy się modlili za tych ludzi, z którymi będziemy pracowali jako kapłani. Wieczorami chodziliśmy na spacery z różańcem w ręku i modliliśmy się za tych wszystkich, których Pan zamierzał postawić na naszej drodze.
Czyli wierni archidiecezji wileńskiej mogą się czuć omodleni przez Księdza Biskupa?
Na pewno tak, choć wtedy moje myśli nie wybiegały aż tak daleko do przodu… Pamiętam, że przed pierwszym oddelegowaniem do pracy duszpasterskiej, wiele się modliłem. Nie chciałem trafić do dużej parafii, gdzie jest duszpasterstwo dzieci i młodzieży. Wydawało mi się, że nie nadaję się do pracy z uczniami. Tymczasem, pierwsza praca, do której jestem skierowany jako diakon – to Połąga, gdzie się odbywają kolonie młodzieży ze stowarzyszenia „Ateitininkai”… W roku szkolnym katechizacją objąłem kilka szkół. Po roku, gdy już wszedłem w rytm pracy, biskup wzywa mnie i razem z dwoma innymi kapłanami, wysyła na studia do Rzymu. Decyzja zapadła w lipcu, a w sierpniu musieliśmy jechać. W ciągu miesiąca wykułem 1000 słów po włosku i pojechałem. Co ciekawe, wcześniej trafił mi w ręce pewien tekst po włosku. Poczytałem go, posłuchałem, jak brzmi i stwierdziłem, że to dość dziwny język, który mi się nie podoba i nie mam zamiaru się go uczyć…
Tak się składa, że czego Ksiądz się obawiał, to i otrzymał?..
Tak, ale przez te wydarzenia widzę, że Bóg ciągle stawia mi zadania, nad których realizacją muszę sporo popracować. Niejako ponad moje siły… A to motywuje do tego, aby stale dbać o swój rozwój, zarówno duchowy, jak i intelektualny. Jest to też zachęta do całkowitego zaufania i zawierzenia Panu Bogu. Skoro do czegoś mnie wzywa, ma w tym swój cel i z Jego pomocą, poradzę sobie.
Pobyt w Wiecznym Mieście zapewne wzbogacił Księdza o nowe doświadczenia?
Oczywiście. Rzym – to miasto wielu kultur. Z natury jestem ciekawski, więc postanowiłem, że studia wykorzystam nie tylko na naukę, ale i na zapoznanie się z kulturą zarówno Włoch, jak też krajów tych ludzi, z którymi spotykaliśmy się na zajęciach. Zaprzyjaźniliśmy się ze studentami z Czech. Dotychczas podtrzymujemy kontakty. Wziąłem sobie za cel odwiedzenie jak najwięcej kościołów. W ciągu dwóch lat odwiedziłem ich około 250. Chodziłem na nabożeństwa do chrześcijan innych obrządków, jak też innych konfesji. Wielkie wrażenie pozostawiła na mnie liturgia chaldejska, która odbywa się w języku aramejskim (ojczystym języku Jezusa). Pewnego razu odnalazłem kościół afrykański, gdzie nabożeństwa odbywały się w rycie zairskim. Już po powrocie na Litwę, lubiłem pójść do innych parafii, żeby obserwować, jakie pomysły mają inni proboszczowie. Organizowałem dla wiernych pielgrzymki do różnych sanktuariów w Europie. Osobiście lubiłem wyjazdy do Polski, skąd można czerpać niezliczone pomysły do organizacji życia duszpasterskiego.
Biskupstwo w wileńskiej metropolii – to kolejne wyzwanie, które Księdzu stawia Bóg. Wierni na Wileńszczyźnie są wielojęzyczni. Są parafie, gdzie przeważają Polacy. Wiem, że podjął się Ksiądz Biskup nauki języka polskiego. Czy nie miał obaw, w jaki sposób dotrzeć do wiernych archidiecezji wileńskiej?
Święcenia biskupie – to doświadczenie szczególnej łaski Bożej. Towarzyszy temu oczywiście radość, ale i świadomość niełatwego zadania… Chciałbym wejść w różne wspólnoty, choć, rozumiem, że nie od razu będę mógł to uczynić z powodu bariery językowej. Chcę ją jak najszybciej przełamać, dlatego rozpocząłem naukę polskiego. Mamy tylko jedyną prośbę, aby środowisko Wileńszczyzny mnie przyjęło. Chcę odnaleźć drogę do ludzi różnych wspólnot i środowisk, wspólnie wzrastać w wierze. Chcę iść z otwartym i prostym sercem. A ponieważ lubię poznawać inne kultury, tradycje i obyczaje, pragnę też poznać, czym żyją polskie środowiska Wilna i okolic. Jestem gotowy na współpracę. Tu jest dom nas wszystkich i nieważne, w jakim języku mówimy. Łączy nas Jezus, więc ważne byśmy wspólnie stanęli na straży wiary i moralności i nie poddali się tym, którzy chcieliby wnieść podziały. Pochodzę z Telsz, miasta, w którym urodzili się bracia Narutowiczowie – Stanisław i Gabriel. I tu paradoks: jeden został pierwszym prezydentem Polski, drugi – sygnatariuszem aktu niepodległości Litwy.
Wspomniał Ksiądz Biskup o prostocie, jest to – obok serdeczności – jedna z cnót, które znalazły się w biskupim haśle. Dlaczego taki wybór?
Są to cechy tak bardzo charakterystyczne dla św. Antoniego i Najświętszej Maryi Panny, których figury znajdują się w dwóch głównych ołtarzach katedry w Telszach. Maryja z pokorą przyjęła Boże wezwania, zaś Antoni, jeden z największych świętych – to skromny zakonnik, franciszkanin. Poza tym patronem mego rocznika w seminarium był św. Kazimierz, który, choć pochodził z królewskiego rodu, był szczególnie otwarty na potrzeby ludzi biednych. Do hasła, jak i stworzenia biskupiego herbu natchnęło mnie ojczyste miasto. Telsze są położone na 7 wzgórzach. Te wzgórza są symbolem różnych okresów w moim życiu: szkoła średnia, seminarium, nauka w Rzymie, praca w parafii… Na najwyższym wzgórzu stoi krzyż, symbol Jezusa, który jednoczy nas ze świętymi. Oprócz tego wzgórze jest symbolem pewnej bariery, którą może też być nieznajomość języka. Niemniej jednak z każdym człowiekiem można się porozumieć, używając do tego języka serca. Serdeczność otwiera drogę do ludzkich serc.
Czasem się słyszy zarzuty, że Kościół jest za bardzo skostniały, tradycyjny. Gdzie, zdaniem Księdza Biskupa powinna być ta granica, między tym, co nowatorskie, a tym, co przekazały nam pokolenia?
We wszystkim należy zachować umiar i powinniśmy umieć odczytywać znaki czasu. Trzeba nieustannie się modlić i dać się prowadzić Duchowi Świętemu, który podpowie, jaka forma pracy duszpasterskiej i w jakiej parafii będzie najbardziej odpowiednia. Kościół nie jest podium mody, żeby stale szukać czegoś nowego. Np. we Francji, która w naszym przekonaniu jest bardzo laickim krajem, zakony kontemplacyjne cieszą się powołaniami. Forma zakonna bardzo tradycyjna, ale zachowała ducha modlitwy. Z innej strony Kościół stale się odnawia, jest otwarty na potrzeby wiernych. Posłużę się pewnym przykładem: podoba mi się, że franciszkanie konwentualni (przy ul. Trockiej w Wilnie) codziennie o określonej porze organizują adorację Najświętszego Sakramentu, podczas której w konfesjonale czuwa kapłan. Zawsze o tej samej godzinie. Kapłan w konfesjonale jest dla mnie obrazem Miłosiernego Ojca z Jezusowej przypowieści, który oczekuje na Syna Marnotrawnego. Każdy wie, kiedy i gdzie można przyjść, żeby skorzystać z sakramentu pojednania. Kościół powinien podobnie czuwać, oczekiwać, być gotowym na przyjęcie grzesznika.
Proszę o życzenia dla naszych Czytelników…
Bóg zaprasza mnie, żebym stał się częścią archidiecezji wileńskiej. Życzyłbym nam wszystkim, byśmy stali się jedną rodziną, do której każdy wnosi swe talenty. Chcę, byśmy się czuli jedną dużą rodziną dzieci Bożych, których łączy Jezus. Niech Jego pomoc, opieka, łaska i błogosławieństwo towarzyszy naszemu życiu. Dzielmy się talentami i łaskami, którymi obdarzył nas Bóg i, jak to bywa w rodzinie, uczmy się jedni od drugich.
Rozmawiała Teresa Worobiej
Fot. autorka
Tygodnik Wileńszczyzny
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.