Czy są tacy ludzie, duchowi krewniacy ewangelicznego młodzieńca, którzy mówią: „Nie, ani mi się śni!”, a potem idą? Innymi słowy: bomba z poważnym opóźnieniem.
Są tacy, którzy na pierwszą wieść o tym, że dotknie ich paskudne cierpnienie, poważna trudność, z miejsca urządzają Bogu „kocią muzykę”, tupią nogą jak niesforne dzieciaki. Krzyczą „nie” i „nie”, zupełnie niepodobni do przyzwoitych świętych na obrazach, o których głoszą, że grzecznie mówią „tak”, kiedy im ciężkie pudło spada na głowę. Jednakże po tak żałosnym wstępie nieraz dźwigają największe ciężary i są posłuszni woli Bożej.
Nieraz ktoś na początku krzyczy entuzjastycznie „tak!”, a potem załamuje się i rozsypuje w kawałki. Pewna panna młoda tak płakała w czasie ślubu, że nie udało się żadne zdjęcie. Powiedziała potem: „To takie straszne! Czułam, że lecę w przepaść. Jak człowiek, dotąd daleki, może być mi nagle najbliższy?”. Ledwie wykrztusiła „tak”.
Pierwsze tak” i pierwsze „nie” są tylko odruchami ludzkiej słabości. Nieraz człowiek jest słaby i wydaje mu się początkowo, że już jest świętym.
Znany jest obraz Rembrandta przedstawiający Dawida, który grą na harfie uspokaja króla Saula. Wielki król Saul, wbrew wszystkim etykietom dworskim, nie wyjmuje z kieszeni wytwornej chusteczki, tylko kotarą łóżka ociera wzruszoną twarz. Jakże autentyczny wydaje się w tym pierwszym odruchu – zasmarkany król! Pierwszy odruch nie zasłonił jego prawdziwej twarzy.
Ks. Jan Twardowski
Rota