Rozumiemy po prostu: uczniowie nie widzieli już przy Jezusie ani Mojżesza, ani Eliasza, ani światła Taboru, ani blasku chwały. Nie tylko, że nie widzieli nikogo, ale i niczego. Wyglądało to tak, jakby się skończyło święto Przemienienia Pańskiego, jakby było już po odpuście, spadła czerwona, świąteczna kartka z kalendarza. Widzieli Jezusa nie od święta, nie od wielkiego dzwonu, ale od każdego powszedniego dnia, może w zakurzonym płaszczu i przydeptanych sandałach. Już nie chcieli budować na górze trzech domów. Szli do nieba – spadli na ziemię, by tutaj być z Jezusem.
Jeżeli chodzi o nas, cała stara bieda polega na tym, że widzimy wszystko i wszystkich, ale nie zawsze chcemy zobaczyć Jezusa. Widzimy tylko kościół Wizytek, czarno-srebrny ołtarz, barokową ambonę z nadętym aniołkiem, orzechowe drzwi. Widzimy na pierwszym miejscu samych siebie, swoje ambicje, krzywdy, choroby.
Nie zawsze chcemy w tym wszystkim odgadnąć Jezusa. Chce nam się krzyczeć: „Źle nam tu jest, paskudnie!” – choćbyśmy nawet zbudowali sobie trzy domki: jeden na lato, drugi na zimę, trzeci na wszelki wypadek, gdyby się tamte zawaliły.
Świadomość, że Pan Jezus jest, sprawia, że możemy widzieć wszystko i wszystkich, ale inaczej – poprzez światło Ewangelii.
Inaczej możemy spojrzeć na swoje krzyże – nie jak na nieszczęścia, ale jak na doświadczenia, w których dojrzewamy.
Inaczej możemy spojrzeć na tych, którzy grają nam na nerwach (bo zawsze dobrzy są trochę mniej dobrzy a źli trochę lepsi).
Inaczej możemy patrzeć na górę naszych niepowodzeń, po której chodzimy tam i z powrotem, na górę naszych uniesień, zachwytów, z której spadamy na zbitą głowę.
Ks. Jan Twardowski
Rota