W miniony weekend w strzelaninie w północno-wschodniej części Waszyngtonu zginął 22-latek, stając się 106. ofiarą zabójstw w stolicy USA tym roku. Choć do końca roku pozostało prawie cztery miesiące, w Waszyngtonie zamordowano już w tym roku więcej osób niż w całym poprzednim 2014 roku (105).
Jeszcze gorsze statystyki dotyczą Baltimore oraz Milwaukee, gdzie do końca sierpnia zamordowano odpowiednio 215 i 105 osób, podczas gdy w całym 2014 roku - 211 i 93. W St. Louis, gdzie w ubiegłym roku doszło do zamieszek po zabiciu przez policjanta w Ferguson czarnego nieuzbrojonego nastolatka Michaela Browna, liczba morderstw wzrosła w tym roku o 60 proc. (do 136). Znaczny wzrost zabójstw w porównaniu z ubiegłym rokiem odnotowano także w Nowym Jorku (o około 9 proc.) i Chicago (o około 20 proc.).
Ogółem, jak podliczył "New York Times", w przynajmniej w 35 miastach w USA zanotowano wzrost morderstw i/lub brutalnych przestępstw popełnionych z użyciem przemocy. Większość ofiar to osoby czarnoskóre, które zostały zabite z broni palnej.
Eksperci nie mają prostego wytłumaczenia, skąd ten nagły wzrost. Wskazuje się m.in. na porachunki gangów (dotyczy to Waszyngtonu i Nowego Jorku) oraz nadmierną ilość broni palnej (m.in. w Chicago). Przedstawiciele prawa mówią też o licznych przypadkach sięgania po broń przez osoby młode, z biednych dzielnic, by rozstrzygać spory.
"Normalnie te konflikty powinny być rozwiązywane inaczej, ale jest zbyt łatwy dostęp do broni" - mówił w rozmowie z PAP emerytowany sędzia karny w Nowym Orleanie Calvin Johnson. W Nowym Orleanie też nastąpił w tym roku wzrost morderstw, ale policja nie wiąże go ani ze wzrostem porachunków gangów, ani kradzieży. Do śmiertelnych strzałów dochodzi głównie między osobami, które się znają. "Młodych zabójców często charakteryzuje podejście: +o nic nie dbam; ani o swoje życie ani o życie nikogo innego, bo nigdy nikt o mnie nie dbał" - zauważył Johnson.
Ponieważ znaczny wzrost morderstw nastąpił w trzech miastach, które były niedawno teatrami wielkich protestów społecznych (Baltimore, St. Louis i Milwaukee) po śmierci Afroamerykanów z rąk policjantów, to niektórzy komentatorzy oraz eksperci posunęli się do sugestii, że mamy do czynienia z tzw. efektem Ferguson. Czyli, że policjanci będąc pod presją nadzoru ich pracy, stali się zbyt ostrożni, by odpowiednio wykonywać swe zadania.
"Zmieniła się równowaga pomiędzy przestępcami i policją" – powiedział cytowany w "NYT" kryminolog z Carnegie Mellon University Alfred Blumstein.
Ta teoria może być słuszna w przypadku Baltimore, gdzie rzeczywiście policja zaczęła aresztować mniej osób, od kiedy kilku policjantów zostało oskarżonych w związku ze śmiercią Freddiego Gray'a w policyjnym areszcie. Ale komentatorzy zwracają uwagę, że zarówno w St. Louis jak i Milwaukee wskaźniki morderstw zaczęły rosnąć jeszcze przed nagłośnionymi tam strzelaninami, w których z broni policjantów zginęli czarnoskórzy.
"Morderstwa (w St. Louis) zaczęły rosnąć zanim Michael Brown został zabity; to samo dotyczy przestępstw popełnionych z użyciem przemocy" - powiedział cytowany w "Washington Post" kryminolog z Uniwersytetu Missouri-St.Louis Richard Rosenfeld.
Obserwatorzy uspokajają, że tegoroczny wzrost może być tylko jednorazowy, i trzeba poczekać z wyciąganiem wniosków, że mamy już do czynienia z odwróceniem obserwowanej od lat stałej tendencji spadkowej. Wciąż większość amerykańskich miast jest znacznie bezpieczniejsza niż w latach 80. czy 90., gdy wskaźniki morderstw biły rekordy.
"Liczba zabójstw spadła spektakularnie w ostatnich latach i ulice są dziś nieporównywalnie bezpieczniejsze. Ten (tegoroczny) wzrost w ogóle nie zostałby zauważony kilka lat temu, zwłaszcza, że w nieproporcjonalnie dużym stopniu zabici to czarni, czyli grupa mało dostrzegalna przez media" - napisał komentator "Washington Post" Max Ehrenfreund. Jego zdaniem fakt, że media tak szczegółowo analizują w tym roku dane dotyczące liczby zabójstw jest sam w sobie "wskazówką postępu, jaki USA poczyniły w myśleniu o zapobieganiu przemocy w miastach". (PAP)