Po drugiej wojnie światowej, gdy sowieckie łagry były zasilane ofiarami „z donosu", wielu mieszkańców Wileńszczyzny zostało zesłanych w głąb Rosji do niewolniczej pracy. Irena Kardis, mieszkanka Żwinian (starostwo bujwidzkie) spędziła cztery lata (1951-1955) w gułagu w Kengirze w obwodzie karagandyjskim. Jako członkini Zgromadzenia Sióstr od Aniołów została osądzona za „agitację religijną". Dzisiaj, wspominając tamte czasy, mówi, że czas przedświąteczny był szczególnie ciężki: wspomnienia rodzinnego ciepła, wileńskich pasterek, zgromadzonej wokół wigilijnego stołu wspólnoty zakonnej powracały w grudniowe zimne wieczory. Co pozwoliło przetrwać i nie załamać się? Być może ta garstka ludzi pochodzących z tych samych stron – kilku z tysięcy przebywających w obozie – którzy w trudnej rzeczywistości trzymali się razem...
Grono przyjaciółek
„Razem ze mną do Kengiru trafiła też Bronisława Barcewicz, laborówka (tak potocznie nazywano siostry od Aniołów przed wojną). Cieszyłam się bardzo, że nie byłam sama na obczyźnie. Trzymałyśmy się razem z kilkoma Polkami z Białorusi, bardzo inteligentnymi i pobożnymi niewiastami Kazimierą Bogdan i Marią Żuk, Jadwigą Anczukowicz z Wilna oraz dwiema Litwinkami Alfą Budrinaite z Birż i Stanisławą Sungelaite z Taurogów. Byłam najmłodsza z całego grona, dlatego najbardziej lubiana. Wszystkie były bardzo dobre, sprawiedliwe, nie dały nikogo skrzywdzić, zawsze śpieszyły z pomocą, każda z nich wielka patriotka. Np. pani Jadwiga opowiadała, że gdy marszałek Piłsudski zorganizował napad na pociąg w Bezdanach, to ona stała na straży. Natomiast pani Alfa wieczorami chodziła do stołówki, żeby zmywać naczynia. Udawało się jej czasem wziąć nieco resztek jedzenia i wtedy dzieliła się tymi posiłkami z nami, czego nie można było doświadczyć od innych współwięźniów" – wspomina pani Irena.
Gdy trafiła do łagru, najpierw pracowała przy wyładunku węgla. „Było bardzo ciężko, szczególnie zimą, bowiem zimy w Kazachstanie są gorsze od tych syberyjskich. Wokół step, a oprócz dużego mrozu wieje silny wiatr, który potęguje odczucie chłodu. Starałyśmy się nieco węgla zabrać ze sobą, żeby ogrzać barak. Jednak bramy wejściowej na teren pracy strzegli żołnierze – jedni przymykali oczy na nasze „podkradanie" węgla, lecz najczęściej byli tacy, co nie pozwalali niczego zabrać" – opowiada pani Irena.
Nadzieja... wbrew nadziei
Wśród stepowych pól były posadzone drzewka, jedno takie stało się swoistą kapliczką, gdzie towarzyszki niedoli przychodziły latem pomodlić się. „Ponieważ byłam najmłodsza, a będąc u sióstr w Wilnie należałam do chóru znanego organisty Piotra Żebrowskiego, współwięźniarki prosiły, abym nabożeństwa urozmaicała śpiewem. Z kolei w Święta Bożego Narodzenia śpiewałyśmy razem kolędy. Właściwie to nasze wigilijne wieczory były ograniczone do wspólnego odśpiewania kolęd. W baraku mieszkało nas około 100 osób, spałyśmy na piętrowych pryczach. W wigilię Bożego Narodzenia spotykałyśmy się przy naszych łóżkach (grupka kilku osób), śpiewałyśmy kolędy, modliłyśmy się i dzieliłyśmy opłatkami, które otrzymywałyśmy z domu od bliskich. Nie było żadnej kolacji, nawet – posiłku. Ewentualnie do podziału była kromka chleba" – opowiada rozmówczyni, wspominając swoją ulubioną kolędę, którą w świąteczne wieczory lubi nucić po dzień dzisiejszy:
Noc czarna i zimna rozlała się
w krąg,
W Betlejem, w stajence za
miastem wśród łąk.
Maryja Dziewica, wybranka
ze sług,
Zrodziła Dziecinkę – na świat
przyszedł Bóg.
Takiej trudnej i nad wyraz skromnej wigilii, towarzyszyły też życzenia, bo jak dzielić się opłatkiem, nie składając sobie nawzajem życzeń?.. Pani Irena opowiada, że najgorsze uczucie, które towarzyszyło więźniarkom, to brak nadziei na powrót. „Nie wiem dlaczego, ale wszystkie myślałyśmy, że już nigdy nie powrócimy do domu. Podczas pracy bywało nieraz tak ciężko, że chciało się usiąść i wypłakać, ale nie było na to czasu. Czasami postanawiałam, że gdy wrócę do baraku, wtedy się wypłaczę. Na miejscu spotykałam moje towarzyszki, przy których nie wypadało płakać, więc odkładałam na potem. I tak w kółko... Na święta, składając życzenia, wbrew temu, co myślałam, starałam się pocieszać przyjaciółki, dlatego życzenia przy opłatku niemal zawsze sprowadzały się do jednego: abyśmy szybciej wróciły do domu" – dzieli się wspomnieniami pani Irena, dodając, że była to nadzieja, wbrew nadziei.
Niemniej jednak jedna wigilia na zesłańczej ziemi była bardziej radosna. Po ogłoszonej w roku 1955 amnestii, pani Irena dołączyła do swojej mamy, która wraz z dwojgiem dzieci – synem i córką – przebywała w Kraju Krasnojarskim. „Do rodziny dotarłam w listopadzie 1955 roku, zaś powrót do rodzimych Żwinian był planowany dopiero na wiosnę 1956. Więc święta 1955 roku tchnęły nadzieją, radością i rodzinnym ciepłem. Choć do ubogiej, jednak wieczerzy wigilijnej zasiedliśmy w rodzinnym gronie" – snuje opowieść Irena Kardis i na wspomnienie tych najprawdziwszych i najpiękniejszych wigilii z lat dziecinnych ukradkiem ociera łzę.
Opłatek z chlebem i cukrem
Jan Iwatowicz, mieszkaniec Nowej Wilejki, rodem spod Świra (na Białorusi), spędził trzy lata na służbie wojskowej na Syberii. Jednostka wojskowa znajdowała się nieopodal miasta Nadzarowo. „Polaków mało było wśród żołnierzy, przede wszystkim Ukraińcy. Jeden tylko Bolesław Radkiewicz, z którym trzymaliśmy się zawsze razem, a który pochodził z moich stron" – wspomina pan Jan, podkreślając, że otuchy do wytrwania dodawały listy przysyłane z domu.
Trudno w tamtych warunkach o znalezienie bratniej duszy, a cóż dopiero mówić o świętowaniu Bożego Narodzenia. Zdaniem pana Jana, żołnierze byli wobec siebie podejrzliwi. „Całe szczęście, że nie konfiskowano nam listów, dlatego zawsze miałem opłatek na święta" – mówi pan Jan. Zaś jego córka przeglądając listy, które docierały do młodego żołnierza, znalazła wycinane z „Rycerza Niepokalanej" obrazki i modlitwy. Wśród pamiątek z tamtych lat były też przyklejone do kartek zasuszone kwiaty i zioła – namiastka stron rodzinnych – wysyłane w kopertach przez siostry. Wśród takich listów znajduje się też stary obrazek przedstawiający Dzieciątko Jezus i odrobina opłatka. „Chowam te listy, niczym rodzinną relikwię" – opowiada córka Anna.
„Ponieważ koledzy w wojsku byli nieufni i podejrzliwi, nie wypadało szukać towarzysza, z którym chciałoby się podzielić przysłanym z domu opłatkiem. Prawie wszyscy byli wychowani w innej, sowieckiej kulturze, zaś rozmowy na tematy religijne groziły wyrokiem agitacji religijnej. Noce spędzaliśmy na posterunkach. Wtedy Bolesław był jedynym moim towarzyszem i powiernikiem wszelkich spraw. W jednostce wojskowej panował głód, dlatego wigilijną kolację przygotowaliśmy sobie z kilku kromek chleba i dwóch kostek cukru, a do tego mieliśmy jeszcze opłatek..." – dzieli się wspomnieniami pan Jan.
Podobny los podzieliło wielu mieszkańców Wileńszczyzny. Żadne reżimy ani prześladowania nie zdołały złamać silnego ducha synów i córek Ziemi Wileńskiej. Czerpali oni bowiem siłę z tego przywiązania do rodzimych tradycji, która nie została spłycona wyłącznie do konsumpcyjnych obyczajów. Dzisiaj coraz częściej narzekamy, że świąteczna atmosfera jest zmącona zakupami, stołami uginającymi się od 12 potraw, ciężką pracą w kuchni i wyszukiwaniem prezentów. Czy w całej tej gonitwie potrafimy jeszcze odnaleźć sedno świąt, które pomaga przetrwać nawet najgorsze życiowe burze?..
Teresa Worobiej
Rota