Obok Polski, która wyciągnęła uciekinierom wojennym pomocną dłoń, dziś również kraje bałtyckie z otwartymi ramionami przyjmują dotkniętych wojną ludzi. Dzisiaj nasz kraj stał się schronieniem dla ponad 34 tys. Ukraińców, w tym 4 tys. dzieci, którzy przez najbliższy czas będą próbowali tu jakoś się zakotwiczyć.
Wojna na Ukrainie wyzwoliła wiele nieznanych dotąd emocji i odruchów dobrej woli, bo właśnie w takich momentach humanizm jest wystawiany na największą próbę. Czy ten egzamin zdadzą wszyscy?... Byłoby wspaniale, ale… Gdy jedni podwijają rękawy i pomagają uciekinierom wojennym jak tylko mogą, inni nadal rozgrzebują dawne zaszłości historyczne, z którymi dzisiejsze pokolenia Ukraińców nie mają nic wspólnego. „Cudzym pomagają, a o swoich nie dbają” – takie poglądy, też, niestety, nie należą do rzadkości. Tymczasem urzędnicy różnego szczebla podejmują decyzje, które miałyby usprawnić wsparcie i proces integracji uchodźców dosyć powściągliwie i asekuracyjnie. A konkretna pomoc uchodźcom wojennym jest potrzebna natychmiast, w momencie przekroczenia granicy.
Vaida, jak mama
Dobrze o tym wie Vaida Šedžiuvienė, przedsiębiorczyni z Połuknia, która do hotelu, znajdującego się na lotnisku w miejscowości Podjeziorki, przygarnęła 20 uchodźców wojennych z Ukrainy, zapewniając im nie tylko dach nad głową, pełne wyżywienie, ale i czułą troskę o wszelkie doczesne sprawy.
– Vaida jest dla nas jak matka. Bardzo dziękujemy, że zostaliśmy tutaj tak serdecznie przyjęci. Już właściwie i wracać nie mamy gdzie… – ze łzami w oczach stwierdza 77-letnia Lidia. – Nie myślałam, że w takim wieku jeszcze raz gdzieś będę musiała uciekać. Seniorka razem z córką Jeleną i 12-letnią wnuczką Weroniką w okolice Połuknia przybyły tak, jak stoją – prosto z piwnicy domu wielomieszkaniowego w Kijowie.
– My dobrze wiemy, co to znaczy wojna, tułaczka. Chciałoby się, żeby wszystko to się zakończyło jak najszybciej, lecz gorzkie doświadczenie, gdy z Obwodu Ługańskiego uciekaliśmy 7 lat temu do Kijowa, nie napawa optymizmem. Gdy porzucaliśmy nasz dom po raz pierwszy, nie uwierzylibyśmy, że jest możliwe by taka historia się powtórzyła – ubolewa Jelena.
Irina, podobnie jak i jej współtowarzyszki podróży Ałła i Julia, w Charkowie miała ustabilizowane życie, była szefową spółki finansowej. Uciekała prosto z piwnicy domu wielomieszkaniowego, zabierając tylko to, co ma najcenniejsze – dwóch synów Bogdana i Płatona.
Trudna droga
– Jesteśmy z Ałłą rodziną, nasi mężowie są braćmi. A Julia jest moją sąsiadką, nasze dzieci od dzieciństwa się przyjaźnią. Jesteśmy z… jednej piwnicy, gdzie spędziłyśmy około tygodnia. Razem podjęłyśmy decyzję, że trzeba uciekać. Na pewno w pojedynkę żadna z nas na to by się nie odważyła. Gdyby dzieci były starsze, pewnie byśmy nigdzie nie jechały. A tak razem jechałyśmy przez Polskę. Mój mąż odprowadził nas do granicy, a dalej wędrowałyśmy już same z dziećmi. Poradzono nam, abyśmy się udali na Litwę, bo tutaj też są rosyjskojęzyczni mieszkańcy. Dopóki jechaliśmy, a cała podróż zajęła nam 5 dni, znajomi znaleźli adres do Vaidy. Powiedzieli: „Was tam czekają”. Vaida rzeczywiście nas czekała jeszcze w nocy, ale przyjechaliśmy o 6 rano. Widocznie Bóg nas prowadził, że trafiliśmy w takie dobre ręce – ze wzruszeniem mówi Irina z Charkowa. Do znajdującego się na terenie lotniska hotelu uchodźcy z Ukrainy dotarli 10 marca.
– Postanowiłyśmy uciekać, gdy nasze miasto wokół zaczęła ostrzeliwać artyleria, a z nieba spadały bomby. Zrozumiałyśmy, że to nie potrwa 3 dni. Bałyśmy się nawet wrócić do swych mieszkań, żeby coś ze sobą zabrać – opowiada Ałła.
– Gdy wybiegliśmy z piwnicy i usiedliśmy do samochodu, zaczął się ostrzał. Uciekliśmy z powrotem, a gdy trochę ucichło, wskoczyliśmy do samochodu i ruszyliśmy w drogę – wspomina Irina. Jak opowiada, prowadząc samochód przez pierwszych 50 km stale patrzyła w niebo, czy nie lecą samoloty. – To było straszne! Kiedy utknęliśmy w korkach i staliśmy całymi dobami, też baliśmy się, bo dla tych amoralnych potworów uderzyć w kolumnę czekających ludzi przecież nic nie znaczy – stwierdza Irina.
Julia, mama Timofieja i Matwieja, jest żoną oficera wojskowego. Kilka dni temu otrzymała wiadomość, że za dobrą służbę mąż awansował do stopnia podpułkownika.
Nowe życie
– Będziemy odbudowywać nasze domy, pomagać jedni drugim – marzy Ałła. A tymczasem kobiety chciałyby znaleźć pracę, żeby przynajmniej w jakimś stopniu zrekompensować hojnej i otwartej gospodyni środki utrzymania. Niestety, plany te na razie nie wszystkim udaje się spełnić. Po ciężkiej podróży i przeżyciach jedno po drugim pochorowały dzieci, niedomagają osoby starsze. Właściciel spółki „Medarvitas” w Połukniu Darius Perstiniavičius zaoferował pracę na tartaku Eduardowi, który przyjechał z Ukrainy z żoną i dwiema malutkimi wnuczkami. W pobliskim przedsiębiorstwie hodowli i przeróbki ryb „FishNet” w Mamowiu zatrudniła się również Jelena.
Wiadomości z ojczyzny do uchodźców docierają przeważnie za pośrednictwem mediów internetowych w postaci bezpośrednich transmisji.
W rozmowie z „Tygodnikiem” kobiety raz po raz wspomnieniami wracają do rodzinnych stron, opowiadają o okropieństwach wojny, z którymi zetknęły się twarzą w twarz.
– Rosjanie dokładnie wiedzą, na jakie obiekty zrzucają bomby. Pierwszego dnia zbombardowali lotniska, jednostki wojskowe, a potem zaczęli szkoły rozwalać. Wiemy, że w Charkowie już nie ma szkół… Przedszkola, szpitale, porodówki, centrum krwiodawstwa na Aleksiejewce już w pierwsze dni napaści zbombardowali. A naprzeciwko szpital dziecięcy; dzieci ledwo zdążono do piwnicy wyprowadzić, jak z okien posypały się szyby – z żalem opowiada Ałła.
Charków jest rosyjskojęzycznym miastem, gdzie, jak powiadają panie, nikt nikogo nie prześladuje za to, że się rozmawia po rosyjsku czy po ukraińsku. Są tam szkoły rosyjskie i ukraińskie, a rodzice sami decydują, do jakiej z nich oddać swe latorośle.
– Moja córka uczy się w szkole ukraińskiej, ale w rodzinie rozmawiamy po rosyjsku – mówi Ałła. – W ogóle o jakiej „denazyfikacji” można mówić, jeżeli armia Putina bombarduje rosyjskojęzyczny lud Ukrainy? – dodaje Jelena. – Rosjanie przyszli nas wyzwolić, ale tylko nas zjednoczyli przeciwko sobie. My nienawidzimy Rosjan, choć rozmawiamy po rosyjsku – mówi Irina.
Narybek dla polskiego gimnazjum
Prorocze stały się słowa Walentego Wojniłły, który podczas spotkania wspólnoty zagrożonego zdegradowaniem do niższego poziomu Gimnazjum im. Longina Komołowskiego w Połukniu z przedstawicielami samorządu rejonu trockiego odnotował niechybną potrzebę kształcenia ukraińskich dzieci. W pierwszym dniu przybycia uchodźców wojennych z Ukrainy do Połuknia polska szkoła przygarnęła ich dzieci, wyposażając je w plecaki, pełne przyborów szkolnych i materiałów niezbędnych do nauki. Renata Krasowska, dyrektorka Gimnazjum im. Longina Komołowskiego w Połukniu, cieszy się z nowego narybku w polskiej szkole.
– Obecnie mamy 8 dzieci z Ukrainy, głównie z Charkowa oraz Kijowa i czekamy na kolejnych dwóch uczniów. Mamy 2 przedszkolaków, 3 dzieci z początkówki oraz troje z klas podstawowych. Dzięki tym dzieciom został wypełniony jeden komplet klasowy. Szkoda, że finansowanie jest przydzielane od 1 września, ale jesteśmy zadowoleni, że w takiej sytuacji możemy pomóc dzieciom i ich rodzinom – uśmiecha się dyrektorka. Według pani Krasowskiej, integracja uczniów z Ukrainy z miejscowymi uczniami i adaptacja w nowym środowisku przebiega bardzo sprawnie.
– Tym dzieciom udzielamy potrójnie więcej uwagi. Ale wszyscy rozumiemy, że tak ma być, bo przeszły przez pożogę wojenną, przebyły ciężką drogę i znalazły się w całkiem innym środowisku. Każdy nauczyciel wie, że musi tak przygotowywać się do lekcji, aby nowy materiał był dla ukraińskich dzieci zrozumiały. Nasze klasy nie są liczne, więc nauczyciel ma możliwość poświęcenia więcej czasu każdemu uczniowi indywidualnie – przybliża nową sytuację w szkole dyrektorka.
Matkom z Ukrainy bardzo się spodobała nowa szkoła. Cieszą się, że ich dzieci będą się uczyły nie tylko w placówce pięknej i zadbanej, lecz przede wszystkim przyjaznej, w której nie będą czuły bariery językowej, jaka mogłaby zaistnieć w szkole litewskiej.
W ocenie dyrektorki, nowi uczniowie gimnazjum są zdolni, bardzo otwarci i dobrze wychowani. A najważniejsze, że tutaj mogą poczuć się bezpiecznie.
Ukraińskie dzieci w ojczystym kraju uczęszczały na zajęcia sportowe: zapasy, sambo, jujitsu. W tej szkole istnieje możliwość dodatkowych treningów z piłki nożnej i trener chętnie zgodził się nieodpłatnie przyjąć do drużyny chłopaków z Ukrainy. Pani Vaida szuka też możliwości zapisania Walerii na zajęcia z pływania. W Charkowie dziewczynka uprawiała ten sport i teraz chciałaby go kontynuować.
– Czuję się w tej szkole bardzo dobrze i nowych tutaj spotyka się lepiej niż u nas. Podoba mi się, że można rozmawiać w swoim języku, lubię matematykę. Chciałbym tutaj pozostać, dopóki wojna się nie skończy. Bardzo chciałbym jednak wrócić do domu – zwierzył się Bogdan, uczeń klasy 4.
– Dzieci w przedszkolu są bardzo rozwinięte i zmotywowane. Nie ma problemu z komunikacją – zaznacza Alicja Steikienė, przedszkolanka.
Pomoc tu i teraz
Šedžiuvienė odezwała się na apel samorządu trockiego, aby przyjąć uciekających przed wojną uchodźców, jednakże, jak powiada, jest rozczarowana obojętnością i brakiem odpowiedzialności trockich urzędników.
– Gdy zwróciłam się z prośbą o pomoc w wywiezieniu ścieków kanalizacyjnych, spółka „Trakų vandenys” odmówiła mi pomocy. Mer też powiedział, że samorząd nie udziela pomocy charytatywnej. Przy takiej liczbie gości w hotelu, który nasza spółka „Kurkulis” dzierżawi u właścicieli Povilasa Padaigi i Aleksandrasa Čeliadinasa, ścieki musimy wywozić co 4-5 dni, a każdy rejs kosztuje co najmniej 250 euro. Gdy nie doczekałam się pomocy z samorządu, z pomocą przyszli sąsiedzi, starosta gminy Biała Waka w rejonie solecznickim Giennadij Baranowicz załatwił ten problem od ręki – stwierdza pani Vaida, podkreślając, że na razie może liczyć jedynie na wsparcie lokalnej społeczności – polskiej szkoły, starostwa z Jolantą Gardžiulienė na czele, miejscowych przedsiębiorców i właścicieli spółki „Aviatoriai”, którzy zwolnili ją od opłaty za wynajem pomieszczeń i dzierżawę kawiarni „Pitts kavinė”, zrekompensują wywóz śmieci, koszty zużycia energii elektrycznej.
Troskliwa gospodyni osobiście wozi chore dzieci do prywatnych lekarzy, gotuje, załatwia bieżące potrzeby swych gości. W hotelu na lotnisku każda rodzina ma osobny pokój, Internet, lodóweczki. Jest tu również wspólna przestrzeń, gdzie się spotykają, mogą się napić kawy czy herbaty, a dzieci wspólnie się bawić. Na dzień dzisiejszy wszelka pomoc – ubrania, zabawki, artykuły spożywcze, leki, środki higieny czy np. środki transportu, z których zamieszkali u swych dobroczyńców uchodźcy mogliby skorzystać dojeżdżając do pracy, jest bardzo potrzebna.
Według biznesmenki, finansowa pomoc państwa w postaci rekompensaty (150 euro za jedną osobę i 50 euro za każdą kolejną) jest spóźniona.
– Takie rekompensaty to nieporozumienie. Już czwarty tydzień utrzymujemy naszych gości z własnych środków. Państwo nie było gotowe do przyjęcia tych ludzi, bo od razu nie pozwoliło ich ani zatrudnić, ani nie zaoferowało im normalnego zabezpieczenia. Teraz się reklamują, że uchodźcy mogą otrzymać rekompensowane leki. W rzeczywistości kody osobowe nie wszystkich osób są wprowadzone do systemu, co oznacza, że ten mechanizm nie działa. Już drugi tydzień chorują dzieci i nikt nam leków za darmo nie daje – wyjaśnia Šedžiuvienė. I dodaje z uśmiechem: „Kto jak nie my, kiedy jak nie teraz?”.
Irena Mikulewicz
Tygodnik Wileńszczyzny