Pewnego dnia zaprzęgnięto konie i zaczęto wszystko ładować na wóz. Chłopcy pomagali wyprowadzić świnie, spętać im nogi, przywiązać do drabinek. Większe sztuki zamykano do klatki, owce też wędrowały na wozy, tak samo jak i gęsi, a krowy były przywiązane z tyłu u wozów, za którymi musiały posłusznie iść. Miałam koszyczek dla kotka, ale w ostatniej chwili gdzieś uciekł. Obiecano mi, że przyjadą po kotka. Ale myśmy nie słuchali i beczeliśmy głośno z tego żalu i skruchy, że koszyczek był pusty, a przyszykowane już w nim były i mięsko, i słoninka, aby Mruczek mógł łasować i spokojnie podróżować. A droga była niekrótka. Wreszcie podjęto zdecydowane kroki, aby poszukać kotka. Tyle radości było, gdy już siedział w koszyczku. Wtedy wyruszono w drogę.
Podróż przez las
Dorośli zostawiali swoje rodzinne kąty ze łzami w oczach, z mocno bijącym się sercem. Nasz dom tak strasznie wyglądał z zabitymi deskami oknami i drzwiami!
Dorośli tak oto streszczali i wspominali nasz wyjazd:
„Ze swojej wioski wyjeżdżano, / I w lesie się ukrywano.
Ze sobą nawet koty, psy i trzodę chlewną zabierano.
Bo jakże dziecię małe/ Swego Kruczka czy Mruczka nie będzie widziało?
Będzie tęskniło, przeżywało./ Zdążyliśmy wjechać w głęboki las
A tu samolot kogoś pasł./ Żołnierz krzyknął wraz:
„Matko zjeżdżaj z drogi w las!”./ Droga strasznie długa była,
Niemiecka maszyna ludzi straszyła./ Dopóki puszcza nas ukrywała,
Ciemna noc nastała./ Od samego rana nikt w buzi nic nie miał do następnego rana.
Głodni, spragnieni i przestraszeni/ Na zboczu drogi przykucnęli.
Najpierw zwierzęta napoili,/ Potem dzieci uspokoili i nakarmili”.
Jadąc leśną drogą raptem usłyszeliśmy w niebie narastający huk. Na razie za wierzchołkami sosen nie było widać samolotu. Na drodze skądś pojawili się wojskowi na koniach, którzy poprzez krzewy i drzewa dojrzeli nasz orszak. Jeden z żołnierzy przybliżył się do nas i krzyknął: „Bysterieje z dorogi sjeżdżajtie w les”.
Skierowano koni między sosny, prędko nałamano gałęzi z krzewów i okryto nimi wóz i konia, by owady go nie cięły i stał spokojnie. Starsi pilnowali porządku, każdemu było wyznaczone miejsce. Krowę odwiązano i odprowadzono w stronę, by koń z wozem, jeżeli usłyszy wystrzały czy wybuchy i się przestraszy, nie skaleczył jej. Poza tym koniowi zawiązano uszy, ponieważ tak zrobić poradził żołnierz. Wzmagający się ryk silnika samolotu zbliżał się. Wtem rozległy się strzały, a my ze strachu schowaliśmy się pod krzakiem. Ja chowałam pod płaszczykiem koszyczek z kotkiem i psa Kruczka, żeby siedział cicho i nie ujadał. Moi pupile przytuliły się do siebie i trzęsły ze strachu. Po strzałach usłyszeliśmy silny trzask drzew. To zestrzelony samolot zniżał się i łamał wierzchołki młodych sosenek. Jeszcze sporo lat po wojnie te sosny nie mogły rosnąć. Wiele razy idąc przez las do cioci zbaczaliśmy z drogi, żeby zobaczyć to miejsce, gdzie jeszcze leżały odłamki samolotu. Nadłamane sosny ciągle przypominały o naszej wymuszonej podróży.
Gdy samolot wreszcie runął na ziemię usłyszeliśmy wybuch, a do góry uniosły się kłęby ognia i dymu. Potem nastała cisza. Byliśmy w odległości mniej więcej 300 metrów od miejsca upadku samolotu.
Dorośli zastanawiali się, jak wyjechać z tej tymczasowej kryjówki, bo pomału zaczął zapadać zmierzch. Do przodu nie można było jechać, bo tam rozpościerały się mokradła sąsiadujące z rzeczułką. Siako tako udało się nam wybrać z tych gąszczarów. Bezpiecznie przebrnęliśmy przez rzeczkę, znowu panowała niezmącona cisza, tylko dym unosił się w miejscu, gdzie dopalał się samolot.
Byliśmy bardzo wystraszeni, znużeni, rozglądaliśmy się wokół siebie, bo wieczorem każdy cień przerażał. Wydawało się, że tu i ówdzie stoją sylwetki wrogów, czatujących na nas. Wreszcie przy drodze usiedliśmy na krótki postój, aby odetchnąć i nabrać sił do dalszej drogi. Mieliśmy jeszcze do przebycia trzy i pół kilometra.
Nabrano wody w rzeczułce i napojono konie, nakarmiono zwierzaki. Podojono krówkę, która była dojona wczesnym rankiem i ciężko jej było dźwigać tyle mleka. Nam, dzieciom, była radość, że mogłyśmy się napić do syta ciepłego mleczka z pianką. Do mleka dano po kawałku chleba. Nawet świnki napojono mlekiem. Myślę, że też były zadowolone… Ogromny przestrach minął, a głód został zamorzony, więc wkrótce wyruszyliśmy w dalszą drogę. Cieszyliśmy się, że prędko dotrzemy do miejsca, gdzie będziemy mieli nowe obowiązki. Nasze oczy będą musiały wszystko zauważyć, uszy – wszystko usłyszeć. O każdym podejrzanym cieniu i szeleście będziemy musieli zawiadamiać starszych.
Zmęczone nóżki dreptały powoli, a cała uwaga była podwójnie skupiona na tym, co widzimy i słyszymy. Wreszcie, dzięki Bogu, spokojnie, choć nie bez strachu, dotarliśmy na miejsce naszego wygnania. Ciocia, do której właśnie przybyliśmy, zatroskana wypytywała, dlaczego tak długo trwała nasza podróż. Myślała, że może coś się stało, bo też słyszała wybuch i widziała unoszący się nad lasem dym. Dorośli szczegółowo opowiadali, co się nam przydarzyło, a my ochoczo im podpowiadaliśmy. Pochwalili nas, że byliśmy posłuszni i bardzo dobrze wykonywaliśmy swoje obowiązki.
Kryjówka na rojstach
Kilka tygodni spędziliśmy na rojstach. Szałasy dla trzody chlewnej już były przygotowane zawczasu. My też mieliśmy wybudowane szałasy, w których chowaliśmy się w ciągu dnia. Na wysepkę pośród mokradeł prowadziła wąska ścieżka, teren porastał młody las. Wszystko to napawało zgrozą. A może tam jakiś wróg się ukrywa?... W nocy przychodziliśmy nocować do cioci. Nieraz zbaczając z drogi zajeżdżali do nas wojskowi na koniach. Konie karmiliśmy owsem, poiliśmy wodą. Żołnierze uprzedzali o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Niejednokrotnie w ciągu naszego wygnania samoloty krążyły nad lasem, wykonując zwiadowcze loty.
Troszczyliśmy się o swoje zwierzątka. Niestety, po paru dniach zniknął Mruczek. Mieliśmy przeżycie, bo nie pogodził się z kotami – gospodarzami. Bardzo się denerwowaliśmy z tego powodu, że gdzieś błądzi głodny po lasach. Ale dorośli uspakajali, że będzie łapał myszy i na pewno poradzi sobie.
Zawdzięczając Bogu przetrwaliśmy czasy ukrywania się, chociaż strach utrzymywał nas wszystkich w napięciu.
Czas do domu
Zbliżał się czas odjazdu do domu. Znowu trzeba było wszystko załadować na wóz, całe nasze żywe gospodarstwo. Podróż była spokojna, z radością wracaliśmy do swych kątów. Gdy wyjechaliśmy z naszej kryjówki, na skraju lasu pod sosną siedział nasz kochany Mruczek. Zawołaliśmy na niego, a on sprytnie podbiegł do nas, miauczał. Może był głodny?... To była naprawdę wielka, jakże miła niespodzianka. Nasz pupilek przemierzył 5 kilometrów i tyle czasu nas czekał. Przecież gdzieś musiał spać, może niejednokrotnie wychodził na drogę i czekał, czekał, czekał swoich gospodarzy… Tyle pytań rodziło się w naszych dziecięcych głowach!
Cdn.
Bernadetta Mikulewicz
„Rota”