W roku 1989 w wielu parafiach Wilna i okolic zaczęły powstawać koła zrzeszające aktywnych Polaków. Pani Paulina Mielko najpierw należała do jednego z nich – przy parafii zwierzynieckiej pw. Niepokalanego Poczęcia w Wilnie – była jego prezesem. Z czasem kierowała organizacją kilku kół parafialnych, aż w roku 1999 została prezesem Zarządu Głównego Katolickiego Stowarzyszenia Polaków na Litwie. Był to czas, kiedy stowarzyszenie – po pewnym kryzysie – odnowiło swoją działalność. Na okres jej kierownictwa przypadły pielgrzymki do Polski i pierwsze wyjazdy do Lourdes, Fatimy oraz do Rzymu, odwiedziny „uwięzionego” w Watykanie największego rodaka – papieża św. Jana Pawła II. Przez wiele lat dzięki stowarzyszeniu wiele dzieci z różnych rodzin na Wileńszczyźnie wyjechało do Polski na kolonie. Kwarantanna przystopowała organizowane przez KSPL festiwale poezji religijnej. Dzisiaj organizacja zrzesza ponad 100 osób, które przede wszystkim w swoich parafialnych środowiskach organizują koła Żywego Różańca, ogarniają modlitwą potrzebujących, swoje rodziny, całą Wileńszczyznę, Litwę, Polaków rozsianych po całym świecie.
Schowana od wojny
Każde urodziny, a przede wszystkim – jubileusze, skłaniają do oddania wdzięczności tym ludziom, którzy nas kształtowali i wychowali, wnieśli część siebie w nasze życie i sprawili, że jesteśmy tym, kim jesteśmy. Stawidańce w rejonie solecznickim – to jej mała ojczyzna. Stamtąd pochodziła rodzina ojca – Franciszka Ruza, bowiem rodzina mamy (Stanisława z domu Antonowicz; ochrzczona została w kościele św. Rafała) do sąsiedniej wsi Stare Rakliszki przyjechała z Wilna.
Pierwsze lata życia pani Pauliny przypadły na czas wojny. I choć była wówczas małym dzieckiem, w jej pamięci utkwiły różne wydarzenia z tamtych czasów, kiedy np. razem ze starszą siostrą Jadzią ukrywały się przed bombardowaniem. Mimo że były dziećmi, były świadome zagrożenia, ale potrafiły się cieszyć z różnych codziennych rzeczy.
– Miałam o dwa lata starszą siostrę Jadwigę. Kiedy się urodziłam – to rodzice byli zaskoczeni, miałam bowiem być synem, jak mówił tato, Pawłem. W taki sposób zostałam Pauliną. Pamiętam, jak razem z siostrą biegłyśmy przez lasek do cioci Józefy, żeby „chować się od wojny”. Razem z rodziną cioci chowaliśmy się od bombardowania w ukrytej w lesie ziemiance. Zapamiętałam ciocię jako osobę bardzo odważną, bo gdy obstrzał ciągnął się długo, to, mimo wszystko, wychodziła z ukrycia, żeby wydoić krowę i przynieść nam, dzieciom, coś do zjedzenia – wspomina pani Paulina.
Tato, Franciszek Ruz, w 1938 roku został wezwany do czynnej służby wojskowej w Wilnie. Gdy rozpoczęła się wojna, w roku 1939 jego jednostka została rozbita nieopodal Bieniakoń.
– Ojciec mój został ranny, dodatkowo przejechała go ciągniona przez konie armata. Miał połamane żebra, uszkodzone płuca i brzuch. Na pewno umarłby na tym polu, gdyby nie przypadek: ludzie z okolicznych wsi przyszli, żeby grzebać zmarłych, zabrać rzeczy i ubrania, które by się przydały. Do taty podszedł pewien mężczyzna i kiedy zauważył, że jeszcze żyje, to zabrał go do siebie i zaopiekował się nim. Co prawda, spalił wszystkie dokumenty i wojskowe ubrania, wszak bał się, żeby nikt nie znalazł w jego gospodarstwie żołnierza Wojska Polskiego. Kilka miesięcy tato mieszkał u niego i nigdy się nie dowiedział jak miał na imię. Pewnego razu przywiózł ojca pod nasz dom, zapukał i zostawił go. Mama, gdy otworzyła drzwi, to ujrzała człowieka w łachmanach, strasznie wynędzniałego. Ledwo rozpoznała tatę. Zawsze byliśmy wdzięczni tym ludziom za uratowanie życia taty – dzieli się rodzinnymi opowieściami moja rozmówczyni.
Ciosy losu
Państwo Ruzowie doczekali się jeszcze czworga dzieci, po Paulinie urodzili się – Kazimierz, Genowefa, Piotr i, długo wyczekiwany, Paweł. Pani Paulina nie ukrywa, że jej rodzice nie mieli łatwego życia. Ledwo co przetrwali wojnę, jak nadeszły czasy kolektywizacji. Wtedy też rozpoczęły się wyjazdy wielu rodzin do Polski. Franciszek Ruz postanowił zostać. Wierzył, że kołchozy – to zjawisko czasowe i że wkrótce będzie mógł pracować na swoich siedmiu hektarach.
– Sad, zasadzony przez ojca, zaczął owocować. Jak tu zostawić ziemię, gospodarstwo i udać się w nieznane… Tato, zresztą, jak i każdy z tych, którzy pozostali, nie przypuszczał, jak okrutna okaże się kołchozowa rzeczywistość. Zresztą ojciec długo ociągał się z oddaniem swojej ziemi do gospodarstwa zespołowego. Pamiętam, jak przychodzili do nas jacyś nieznajomi panowie i zachwalali pracę w kołchozie. Obiecywali, że będziemy bogaci i szczęśliwi – snuje swoją opowieść pani Paulina, podkreślając, jak bolesne było zetknięcie się z rzeczywistością, kiedy zabrane od ludzi krowy i konie zdychały w kołchozowych oborach.
Kolejnym ciosem dla rodziny Ruzów był pożar domu. Spłonął cały dobytek, zaś rodzina z trojgiem dzieci znalazła przytułek u różnych ludzi, którzy po kolei przyjmowali ich do siebie. Latem mieszkali w stodole, w końcu ojciec wybudował nowy dom.
Wychowanie i wykształcenie
Na pytanie, jak wspomina wychowywanie jej i rodzeństwa przez rodziców, pani Paulina odpowiada, że rodzice wychowywali ich w duchu polskości i religijności. Mama, zanim wyszła za mąż, chowała się przy dworze Houwaltów w Rakliszkach, gdzie była pokojówką. Śpiewała w chórze kościelnym w Butrymańcach.
– Oboje rodziców mieli piękne głosy. Wystarczy, że tato usłyszał gdzieś jakąś piosenkę, od razu uczył jej nas. W taki sposób nauczył nas „My chcemy Boga” – opowiada pani Paulina i wspomina, jak to jej ojciec z grupą mężczyzn chodził przez całą noc na Wielkanoc od domu do domu, śpiewając „Wesoły nam dzień dziś nastał”. Podkreśla też, że dzisiaj dzieci i młodzież mają bardzo ułatwione życie: kiedy pokolenie ich dziadków musiało porządnie się postarać, żeby zdobyć wykształcenie, to teraz dzieci wszystko mają w zasięgu ręki.
Siostry Jadwiga i Paulina uczęszczały do szkoły początkowej w Stawidańcach i do 7-letniej w Butrymańcach. Potem rodzice musieli wybrać, która z sióstr podejmie się edukacji na poziomie szkoły średniej w Podborzu, a która „zostanie na gospodarstwie”. Wybór padł na Paulinę, po szkole średniej podjęła naukę w Instytucie Pedagogicznym w Wilnie.
– Kiedy patrzę na swoje wnuki, to mimowolnie porównuję ich edukację i swoją. W ubiegłym roku mój wnuk Łukasz przystąpił do I komunii św. Piękna, była to wzruszająca uroczystość. Dzieci dzisiaj są przygotowywane przez nauczycielkę, która je zbiera w szkole, idzie z nimi do kościoła, troszczy się o nie, opiekuje. Moje przygotowanie do I komunii było jakże inne. Kiedy zbierała się grupa dzieci we wsi, odpowiednich wiekowo, żeby przystąpić do sakramentów, to chodziłyśmy całą grupką do oddalonego o kilka kilometrów kościoła. Za każdym razem szła z nami któraś z naszych mam. Pełniły takie „dyżury” nad dziećmi komunijnymi. Każda też szykowała dla nas jakiś posiłek. A my, dzieci, szłyśmy do kościoła boso, pantofelki niosłyśmy w ręku. Przed kościołem zatrzymywałyśmy się przy rzeczce: myłyśmy się i zakładałyśmy buty. Wtedy szłyśmy na lekcję. Po lekcji znów szłyśmy nad rzeczkę i wtedy mama nas karmiła. Każda starała się cokolwiek przygotować dla dzieci. Zapamiętałam z tamtego okresu, że daleko nie każda mama mogła sobie pozwolić na to, żeby przygotować na prowiant chleb. Ludzie nie mieli chleba... Najczęściej były bliny albo ziemniaki – opowiada pani Paulina, która do I komunii przystąpiła z grupą o dwa lata starszych dzieci. Chodziła bowiem na lekcje razem ze swoją siostrą dla towarzystwa. Natomiast podczas egzaminu podpowiadała dzieciom, gdy te nie umiały czegokolwiek. Kapłan zainteresował się, co to za dziecko i pozwolił jej przystąpić do pierwszej komunii w wieku sześciu lat.
Historia pewnej fotografii
Pani Paulina studiowała zaocznie, równolegle pracowała w szkole w Bogumiliszkach. Pracy tej poświęciła 7 lat. Potem pojawił się najdroższy jej mężczyzna i zabrał ją stamtąd. Z mężem Tadeuszem Mielką zapoznała się na weselu swojej koleżanki Krystyny, a ten był jej kuzynem. Razem byli drużbą u młodych. Choć, jak zwierza się nasza rozmówczyni, „zakochali się” w sobie o wiele wcześniej.
– Zrobiłam wspólnie z koleżanką zdjęcie. Byłyśmy jeszcze uczennicami… Pewnego razu nie było jej w szkole, a po powrocie wygadała się, że była na Białorusi u krewnych na weselu. Ze swoim stryjecznym bratem, który studiował lotnictwo, była drużbą. A ja jej z oburzeniem: „Masz brata stryjecznego lotnika i nie chcesz mnie zapoznać z nim!”. Ona na to odpowiedziała, nie pasujecie do siebie, on jest niewysoki, nieprzystojny. Ja z kolei dość uporczywie i na wpół poważnie, a na wpół żartobliwie: „A skąd ty wiesz, może tak jest sądzone, że zostanie moim mężem”. Pośmiałyśmy się wtedy i tak się skończyła nasza rozmowa. Dopiero po latach, koleżanka, wychodząc za mąż, zapraszała młodzież na wesele. Jej kuzyn, przeglądając zdjęcia utkwił wzrok w tę naszą fotografię i spytał: „A co to za dziewczyna? Czemu mnie z nią nie zapoznałaś?”. Koleżanka natomiast mu odrzekła: „Właśnie jedziemy do niej prosić na wesele, będziecie razem drużbą”. W taki sposób poznałam Tadeusza, z którym przeżyliśmy 49 lat 6 miesięcy małżeństwa i doczekaliśmy się dwojga dzieci Walerego i Anny – opowiada pani Paulina, która dzisiaj mieszka razem z córką i wnukami Łukaszem i Mariką.
W szkole Paulina Ruz uczyła matematyki i fizyki oraz była zastępową. Chociaż sama nigdy nie należała do żadnej organizacji partyjnej, jako jedyna w klasie nie była komsomołką. Prowadziła artystyczne zespoły w szkole i jej dzieci zdobywały uznanie na konkursach artystycznych.
– Swych podopiecznych uczyłam, że być pionierem – to nie znaczy palić książeczki do nabożeństwa, odżegnywać się od wiary. Starałam się wpoić im miłość do przyrody, wrażliwość na potrzeby innych: ludzi starszych i niepełnosprawnych. Pomagaliśmy takim osobom w przygotowaniu opału na zimę, siana dla krowy, w porządkach w obejściu – dzieli się wspomnieniami Mielko.
Jedno myśleć, a inne mówić
Przed weselem odeszła z pracy w szkole. Ślub kościelny był zaplanowany w Solecznikach i nie chciała, żeby ktokolwiek potem wytykał jej, że jako nauczycielka zachowuje się niewłaściwie. Po urodzeniu syna i po urlopie macierzyńskim rozpoczęła pracę w przedszkolu w Wilnie, najpierw jako wychowawczyni, potem na stanowisku zastępcy dyrektora. Tam przepracowała aż do emerytury.
– Nasze dzieci poszły w ślady rodziców – śmiejąc się opowiada rozmówczyni. – Syn, podobnie jak mój mąż, został lotnikiem. Córka, jak i ja, pracuje w edukacji: jest trenerką gimnastyki artystycznej. Wnuczka Marika też ćwiczy gimnastykę rytmiczną, ale ma dopiero siedem lat, więc jaki zawód w przyszłości wybierze, jeszcze się okaże. Z kolei wnuk Łukasz kształci się w szkole muzycznej.
W przededniu walentynek wnuki przygotowały dla babci laurki. Lubią jej szykować własnoręcznie wykonane prezenty. Paulina Mielko cieszy się, że zarówno syn, jak i córka wychowują swoje latorośle w polskojęzycznych tradycjach. Chociaż rodzina syna mieszka poza granicami kraju, dba o polskość: wnuczki – Joanna i Ewelina – ukończyły równolegle polskie szkoły, natomiast przystąpić do sakramentu bierzmowania przyjechały na Wileńszczyznę. Starsza Joanna wybrała studia medyczne w Krakowie.
– Kiedy dzisiaj się zastanawiam nad moim życiem, dochodzę do wniosku, że najcięższym bagażem, który moje oraz młodsze pokolenie wniosło do życia dzieci i wnuków, to… dwulicowość. Nauczono nas mówić jedno, a myśleć i czuć zgoła co innego. Boga nie wyrzekłam się nigdy, ale w rodzinie nie modliliśmy się przed i po posiłku. Do kościoła chodziłam, ale po kryjomu. Żeby wziąć z mężem ślub kościelny, zwolniłam się z pracy w szkole, a później znów się zatrudniłam. Prawd wiary syna uczyłam w domu, a do I komunii św. powiozłam go z Wilna aż do Solecznik. Teraz chyba wielu z nas zbiera plony tych pięćdziesięciu lat ateizacji, życia w zakłamaniu. Dlatego to dziś matki, które nie odczuwają wszechobecności Boga i potrzeby bycia z Nim na co dzień, wybierają dla swych dzieci w szkole nie lekcje religii, a etyki… – rozważa Paulina Mielko.
Teresa Worobiej
Fot. Teresa Worobiej i archiwum rodziny Pauliny
i Tadeusza Mielków