A początek tej historii był taki, że pradziadek, którego imienia nie przypomina, wraz z hrabią Tyszkiewiczem często brał udział w polowaniach. Podczas jednego z nich niedźwiedź śmiertelnie zranił pradziadka, który wykrwawił się zanim dowieziono go do lekarza. Pradziadek osierocił trójkę dzieci, ale hrabia nie zostawił rodziny samej sobie. Cały czas dbał o rodzinę, a dla dzieci wynajmował nauczycieli, którzy uczyli je w domu, bo szkoła była daleko. Boleslovas widocznie najbardziej wpadł w oko hrabiemu, bo ten na własny koszt wynajął mu mieszkanie i załatwił studia w Warszawie.
Pewnego lata na wakacje zabrał go do swego pałacu w Czerwonym Dworze pod Kownem. Hrabina zaś często zapraszała do siebie miejscową dziewczynę – Marijonę, którą obdarowywała to sukienką z własnej garderoby, to bucikami, to broszkami bądź innymi elementami ozdobnymi. Nie zapominała też o jej edukacji. Pewnego razu hrabiostwo urządziło wystawne przyjęcie, w którym, obok zacnych gości wziął udział zarówno Boleslovas, jak i Marijona, która przyszła wystrojona niczym ważna pani. To przyjęcie okazało się niezwykle ważne dla dalszych losów młodych ulubieńców hrabiostwa.
Otóż, gdy trzeba było wracać do Warszawy na studia Boleslovas niespodziewanie oświadczył, że nie chce wracać do miasta i jak na spowiedzi wyznał hrabiostwu, że wpadła mu w oko Marijona i nie wyobraża sobie życia bez niej.
– Czy choć powiedziałeś jej o tym? – surowo, ale jednocześnie z nieukrywanym rozbawieniem spytał hrabia. – Nie miałem okazji, bo widzieliśmy się tylko raz – nieco zawstydzony wymamrotał zakochany młodzieniec. – No to coś wymyślimy – wtrąciła hrabina.
Zaaranżowała ona kolejne, ale już skromniejsze przyjęcie, na które znowu zaprosiła Marijonę. Tym razem dziewczyna przyszła w zwykłej satynowej sukience, uszytej przez wiejską krawcową, ale Boleslovas i tak nie mógł od niej oczu oderwać.
– Powiedz jej o swych uczuciach – podjudzali hrabia z hrabiną. Młodzieńcowi nie trzeba było dwa razy zachęty powtarzać i ten z mostu oświadczył się dziewczynie, która choć nieco zbita z pantałyku, zachowała zdrowy rozsądek i oświadczyny przystojnego chłopaka przyjęła. Hrabiostwo rozpływało się z zadowolenia w uśmiechach, że ich misja swatowska się udała i zapowiedziało, że na wiosnę, po załatwieniu wszystkich formalności, wyprawią młodym wesele.
– Dziadek na jakiś czas musiał wyjechać, by pozałatwiać jakieś swoje sprawy, ale po kilku miesiącach powrócił i rozpoczęły się przygotowania do wesela, a było ono naprawdę wystawne – opowiadała dalej pani Gertruda. – W uroczystości weselnej wzięli udział krewni hrabiów, a młoda para wyglądała naprawdę pięknie ku zadowoleniu „swatów”, którzy prawdopodobnie do tego się przyłożyli.
Początkowo młodzi przez kilka lat mieszkali w Czerwonym Dworze, ale w roku 1912, datę tę pani Gertruda zapamiętała dobrze, hrabia wybudował dwupiętrową drewnianą leśniczówkę wraz z budynkami gospodarczymi w masywie leśnym Buda, gdzie usadowił młodą rodzinę. Często hrabia wraz z kolegami przyjeżdżał tu na polowania. Zadaniem rodziny Boleslovasa było przygotowanie polowania oraz przyjęcie gości, aby tym niczego nie brakowało.
Według wnuczki Boleslovasa, dziadek ze swych obowiązków wywiązywał się wzorowo i nigdy hrabiego nie zawiódł. Pani Gertruda ani hrabiego, ani hrabiny na własne oczy nigdy nie widziała. Pamięta jednak, że dziadek nigdy złego słowa o nich nie powiedział. Sam zaś do żony, z którą doczekał się siedmiorga dzieci, zwracał się tylko per pani, a przy dzieciach per mama, a w chwilach szczególnych mówił do niej z polska „moja Marynia”. Dziadek nigdy nie usiadł do stołu bez uprzedniego umycia rąk i nie było ważne, czy przedtem coś robił, czy też nie. Był bogobojny. Miał swój ołtarzyk w jednym z pokoi i lubił modlić się w osamotnieniu. Opowiadał, że hrabia swym robotnikom surowo zabraniał bić własne dzieci. Groził, że gdyby się dowiedział, iż taki proceder miał miejsce, od razu wymówi pracę. Z uczynności słynęła też hrabina, która w razie śmierci któregoś z rodziców, zlecała swym krawcowym poszycie czarnych żałobnych ubrań dla dzieci włościan i oddawała je im na własność.
Po odzyskaniu przez Litwę niepodległości leśniczówka została przekształcona w siedzibę leśnictwa Buda, a dziadek został leśniczym. Leśnictwo to słynęło z lasów oraz mokradeł, w których pełno było różnorakiej zwierzyny i ptactwa. Dojazd do niego był wygodny, bo obok ciągnęła się linia kolejowa Wilno-Kowno i nieprzypadkowo w tym leśnictwie wydzielono 1285 ha terenu na reprezentatywne polowania prezydenta Republiki Litewskiej. Jak opowiadała pani Gertruda, przyjeżdżał tu osobiście Antanas Smetona wraz z członkami rządu oraz innymi znanymi postaciami jak np. solista operowy Kipras Petrauskas czy znany przyrodoznawca prof. Tadas Ivanauskas. Zazwyczaj zacni goście przyjeżdżali bez ochrony, a zdarzało się, że spali nie w komnatach, ale na sianie. Zadaniem dziadka było przygotowanie marszruty polowania, zatrudnienie naganiaczy oraz transport trofeów myśliwskich. Obowiązki gospodyni pełniła natomiast Marijona, która z pomocą córek przygotowywała strawę w domu, a mąż wozem dowoził ją do specjalnie przygotowanych w lesie stołów.
Według pani Gertrudy, Smetona bardzo lubił polowania i dlatego dość często przyjeżdżał na polowania „do dziadka”, który również miał żyłkę myśliwego, a jego dumą były trzy myśliwskie ogary – dwa na zające i jeden na kaczki.
– Pewien dygnitarz tak upodobał dziadkowskiego ogara, że zaproponował za niego 900 litów (równowartość co najmniej dwóch krów), ale dziadek nie uległ pokusie i kategorycznie odmówił – opowiadała pani Gertruda.
Rozmówczyni przyznała, że nie pamięta dokładnie imienia hrabiego, ale hrabina podobno miała na imię Rozalia. Ze źródeł historycznych wynika, że była ona żoną Benedykta Jana Tyszkiewicza. Nie był on tak znaną postacią jak jego ojciec Benedykt Henryk Tyszkiewicz – zapalony myśliwy, podróżnik i fotograf, czy założyciel pałacu w Czerwonym Dworze Benedykt Emanuel Tyszkiewicz. Prawdopodobnie pan Boleslovas znał zarówno słynnego ojca, jak i mniej znanego syna. Należy tylko ubolewać, że wszystkie zdjęcia z tamtego okresu spaliły się podczas pożaru domu rodzinnego. Pani Gertruda stwierdziła, że wspomnienia o Tyszkiewiczach w tradycji rodzinnej były zawsze na jednym z pierwszych miejsc. Były to wspomnienia nostalgiczne, sentymentalne i niezwykle ciepłe.
Sama pani Gertruda jest osobą niezwykle skromną i życzliwą. Jako nauczycielka biologii i czasami języka litewskiego w szkole w Niemenczynie przepracowała 43 lata. Jej własny los, jak i rodziny zasługuje na oddzielne opracowanie. Śmiało można jednak powiedzieć, że jest to niemalże gotowy scenariusz do filmu w rodzaju „Długa droga przez wydmy”, tylko że bardziej prawdziwego, bo nie skażonego panującą w owych czasach cenzurą.
Zygmunt Żdanowicz
Tygodnik Wileńszczyzny