Gospodarz czarnoborskiego starostwa podkreślił, że Zygmunt Marcinkiewicz, który w tym miesiącu ukończył 70 lat, jest człowiekiem numer jeden nie tylko w rodzinnej Sołomiance, ale i w całym starostwie.
– Nie znam człowieka, który powiedziałby o nim złe słowo, natomiast znam wielu, dla których jest przykładem i wzorem do naśladowania – podsumował Aszkielaniec.
Marcinkiewicz przez kilka kadencji był radnym Rady samorządu rejonu wileńskiego, aktywnie angażował się w działalność miejscowego koła Związku Polaków na Litwie, w życie religijne parafii. Jako właściciel spółki przewoźniczej „Irzimas” jako pierwszy na Litwie umieścił dwujęzyczne tabliczki z nazwami rejsów na swych mikrobusach. Jako lojalny obywatel uważał, że napisy w języku urzędowym muszą mieć większą czcionkę, a w języku polskim – mniejszą. No i zaczęło się…
Urzędnicy z Litewskiej Państwowej Inspekcji Językowej zażądali w tonie kategorycznym, by tabliczki usunął, strasząc restrykcjami i grzywnami. Nie na tego jednak trafili. W najgorszych scenariuszach nie przewidywali widocznie jak twardym orzeszkiem do zgryzienia okaże się ten zwykły Polak, dla którego prawa człowieka nie są pustym sloganem. Nie wystraszył się gróźb urzędników, a podczas wielokrotnych wizyt w siedzibie LPIJ zapowiedział, że grzywny będzie płacił, ale tabliczek nie zdejmie. Biurokratom zaś wytknął, że są nietolerancyjni, niedemokratyczni, nacjonalistycznie zaślepieni i jako wyjście z tego kokonu zaściankowości zaproponował im podróże po Europie w celu zapoznania się, jak te problemy są tam rozstrzygane.
Mimo nacisków biurokratów, nagonki w prasie litewskojęzycznej oraz wszczęciu sprawy sądowej, Marcinkiewicz nie ugiął się i, zgodnie z nazwą spółki „Irzimas”, czyli gdyby dokonać tłumaczenia z litewskiego „denerwowanie”, doprowadzał do białej gorączki strażników „czystości” i „nietykalności” języka litewskiego. Co prawda, jak wraz z żoną Marią tłumaczył genezę nazwy spółki Marcinkiewicz, powstała ona nie po to, by denerwować biurokratów, ale od pierwszych liter imion założycieli firmy przewoźniczej. Grzywny regularnie płacił, a po sześciu posiedzeniach sąd sprawę umorzył.
Tabliczki – ku radości rdzennych mieszkańców podwileńskich miejscowości – pozostały, a za przykładem krnąbrnego przedsiębiorcy poszli też inni właściciele spółek („Romeksas”, „Leilandas”, „Muškietas”) oraz zajezdnie autobusowe rejonu solecznickiego i wileńskiego. Słowem nieugięta postawa przedsiębiorcy z Sołomianki przyniosła owoce i teraz dwujęzyczne tabliczki stały się normą i nikomu nie zawadzają.
Zygmunt Marcinkiewicz pochodzi z Miednik. Tam ukończył ośmioletnią szkołę, a średnie wykształcenie zdobył już w Rukojniach, bo naonczas w Miednikach średniej szkoły nie było. Rozmówca przyznaje, że najbardziej podobały mu się nauki ścisłe. Jak większość ówczesnych młodzieńców miał wielkie marzenie. Za przykładem kilku kolegów chciał bujać niczym ptak w przestworzach i siedzieć za sterem srebrzystego samolotu. Próbował więc zostać pilotem i w Wilnie pomyślnie zdał egzaminy do Sasowskiej Szkoły Lotnictwa Cywilnego, która znajdowała się w obwodzie riazańskim. Niestety, kandydatów było sporo – 11 pretendentów na jedno miejsce – on do grona szczęśliwych wybranych nie trafił…
Był załamany, ale czas leczy rany, a szczególnie ten spędzony na służbie wojskowej. Marcinkiewiczowi się powiodło, bo odbywał ją w pobliżu: najpierw na Łotwie, a później w obwodzie kaliningradzkim. Był czołgistą. „Dosiadał” stalowego rumaka – zwrotnego i słynnego T-34, a następnie T-66. Powodziło mu się dobrze i proponowano mu nadterminową służbę oraz karierę wojskową, ale mimo tego, że ukończył szkołę oficerską, wrócił w ojczyste strony, bo miał tam również obowiązki służbowe – trzeba było wyremontować ojcowski dom.
Obowiązek spełnił, a następnie podjął pracę w wileńskim przedsiębiorstwie samochodowym, gdzie zasiadł za kierownicą starego MAZ-200. Jego specyficzną cechą była drewniana kabina i ogólnie zły stan techniczny samochodu. Marcinkiewicz tym się nie zraził, zakasał rękawy, zmienił silnik i skazany faktycznie na spisanie pojazd, odzyskał drugie życie.
Pracowitość i zdyscyplinowanie młodego kierowcy nie uszło uwadze kierownictwa i po jakimś czasie Zygmunt z dumą prowadził nowiutkiego MAZ-a. Co prawda, pewnego razu miał pietra, bo uległ prośbie swej dziewczyny, zapoznanej na zabawie w Miednikach, a która towarzyszy mu do dziś, by pozwolił jej pokierować nowym samochodem. Marysia posiadała prawo jazdy i niejednokrotnie zasiadała za kierownicą popularnego naonczas GAZ-53, ale rezolutna dziewczyna prowadziła go z taką fantazją, że miał obawy, by przejażdżka nie zakończyła się w przydrożnym rowie. Do wypadku na szczęście nie doszło, a przygoda miała swój szczęśliwy finał w kościele w Porudominie, gdzie para ślubowała sobie wierność i że „nie opuszczą się aż do śmierci…”.
Znamiennym okresem w życiu Marcinkiewicza było podjęcie pracy w firmie „Sovtransavto”, jedynej sowieckiej firmie specjalizującej się w przewozach międzynarodowych. Przez wiele lat spędzonych za kierownicą potężnego tira, Marcinkiewicz poznał całą Europę, azjatycką i europejską część Związku Radzieckiego, Zakaukazie oraz Syberię. Co prawda, pomimo walorów poznawczych i niezłych zarobków, była też inna strona medalu: długa rozłąka z bliskimi oraz wytężona praca kosztem własnego zdrowia.
Ponadto rosyjskie zimy nie tylko Francuzom i Niemcom dały się we znaki. Jej „uroki” poznał również kierowca z Litwy. W drodze powrotnej do Wilna pod Wiaźmą zepsuł się tir. Marcinkiewicz, który ma smykałkę do techniki, szybko wykrył przyczynę. Z postronną pomocą udało mu się zdobyć uszkodzoną część zamienną, ale remontować samochód musiał przy 27-stopniowym mrozie i przeszywającym wietrze. Tir odzyskał sprawność, ale pod Mińskiem Marcinkiewicz poczuł, że nogi mu ciążą i puchną niczym kłody, a ręce też są „jak nie swoje”. Wysiłkiem woli dojechał do bazy, ale miał kłopoty z opuszczeniem kabiny. Do domu odwiózł go własnym samochodem dyrektor, a lekarze zdiagnozowali odmrożenia rąk i nóg. Kurował się ponad 1,5 miesiąca, stosując nie tylko przepisane lekarstwa, ale też znany w ludowej medycynie gęsi tłuszcz. Innym razem, pod Kazaniem, zwaliło go z nóg zatrucie pokarmem, który spożył w przydrożnej stołówce. Jak opowiadał, wrócił do pionu dzięki rosyjskiej babci, która przygotowała mu napar z ziół.
Życiorys nasz bohater ma naprawdę bogaty. Jednak największym jego osiągnięciem życiowym i podporą jest żona Maria.
– Jest moim głównym doradcą, konsultantem i w ogóle prawdziwą towarzyszką życia – mówi Zygmunt, patrząc w oczy małżonce. Oboje są znani i lubiani w okolicy, o czym świadczy fakt, że niezliczoną ilość razy byli swatami i mają aż 15 chrześniaków.
Z okazji Jubileuszu życzenia Zygmuntowi Marcinkiewiczowi złożyło 6 księży, przewodniczący AWPL-ZChR, europoseł Waldemar Tomaszewski, poseł Czesław Olszewski, mer Maria Rekść, starostowie gminy czarnoborskiej i mariampolskiej oraz członkowie zespołu „Borowianka”.
Padło wiele ciepłych słów pod adresem Jubilata, który stał się symbolem nieustępliwej walki rdzennych mieszkańców o swe przyrodzone prawa. Ponadto rodzina Marcinkiewiczów, na wzór swych rodziców i dziadków, zawsze była i jest wierna wierze oraz kultywuje tradycje narodowe. Zarówno Maria, jak i Zygmunt lubią muzykę i śpiew, dlatego też „Borowianka” w domu Jubilata dała prawdziwy koncert, a pieśń dźwięcznym echem rozchodziła się po całej Sołomiance…
Zygmunt Żdanowicz
Fot. autor oraz archiwum rodzinne
Rota
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.