Stojąc przed obliczem Boga po upływie całego półwiecza, oboje małżonkowie byli tak samo wzruszeni jak przed laty. Dumni, że połączeni węzłem przysięgi małżeńskiej potrafili sprostać wszystkim wyzwaniom, które zesłał im los, zbudowali rodzinę opartą na tradycyjnych wartościach i dzieci wychowali na uczciwych, pracowitych i otwartych ludzi.
Historię poznania męża pani Maria dzisiaj wspomina z uśmiechem. Pierwszy raz zobaczyła Stanisława w kaplicy w Skorbucianach. Był wysoki, barczysty, w zielonym swetrze. Jak wyszła z koleżanką Danusią z kaplicy powiedziała do niej: „No nie daj Boże za takiego za mąż wyjść!”. Marii bowiem młody mężczyzna wydał się niezbyt atrakcyjny. Jednak los sprawił, że się ponownie spotkali na balu u siostry pana Stanisława. Wkrótce zaprosił ją na koncert Maryli Rodowicz do filharmonii w Wilnie.
– Mama chciała, żebym wyszła za mąż za starszego ode mnie o 10 lat chłopca, ale on nie tańczył i nie śpiewał tak pięknie jak Stanisław. Stanisław grał w orkiestrze, śpiewał w chórze. A dla mnie to było bardzo ważne – zwierza się Maria Maciulewicz. Matka nie była zadowolona z wyboru córki i przestrzegała, że jeżeli wybranek pięknie śpiewa i tańczy, to żona przy takim mężu na pewno wyleje dużo łez. Powiedziała, żeby córka nie uciekała do niej, gdy będzie płakała. Dlatego Maria nauczyła się nie skarżyć i radzić sobie sama, co by się nie stało.
Symboliczny fundament
– Gdy życie jest trudne, to dni są długie i nudne, a kiedy jest lżej, to tylko patrz: wstaje ranek, a zaraz nadchodzi wieczór. Nasze życie układało się różnie – opowiada Maria Maciulewicz.
Młodzi pobrali się 4 lipca 1969 roku w kościele starotrockim, a ich związek błogosławił ksiądz dziekan Sobolewski. Wedle dawnego zwyczaju, ślub poprzedziły zapowiedzi. Wesele zaś odbywało się na tzw. dwie strony: najpierw weselono się w rodzinnym domu panny młodej w Czarnobylach (w rejonie wileńskim), potem w domu młodego – w Skorbucianach.
– Po roku małżeństwa, 27 czerwca, akurat na Władysława przyszły na świat nasze córki bliźniaczki. Jedna przyniosła więc sobie imię – Władzia, drugiej, na moją cześć, mąż nadał imię Maria. Wychowywanie dwojga dzieci na raz nie było łatwym zadaniem, poza tym nie mieliśmy własnego kąta i mieszkaliśmy w rodzinnym domu męża. Ale w dniu urodzenia bliźniaczek mąż rozpoczął odlewanie fundamentu pod nasz przyszły dom w mojej rodzinnej wsi Czarnobyle. Można powiedzieć, że to był symboliczny początek naszego rodzinnego życia – wspomina złota jubilatka.
Po ośmiu latach cała rodzina szczęśliwie zamieszkała w nowym domu, dalej go budując i wykańczając. W roku 1980 Maciulewiczów ponownie odwiedziły bociany – urodził się syn Stanisław, który zgodnie z tradycją rodzinną odziedziczył imię po ojcu i dziadku.
Niespełnione marzenia
Dobre wychowanie dzieci było dla Marii i Stanisława priorytetem, dlatego już od najmłodszych lat wpajano im podstawowe prawdy: nie wolno wziąć rzeczy, która do ciebie nie należy, sąsiadowi i znajomemu trzeba zawsze się ukłonić, powiedzieć „dzień dobry”, starszą osobę należy uszanować, ustąpić miejsce w autobusie, a gościa poczęstować.
Nie mniejsze znaczenie przykładali rodzice do edukacji swoich latorośli. Na własnym przykładzie wiedzieli, że dobre wykształcenie, ogłada i rozeznanie w świecie zwiastują dobrą przyszłość.
Pani Maria w 1967 roku ukończyła szkołę średnią nr 11 w Wilnie, dzisiejszą „Mickiewiczówkę” i marzyła, by związać swe życie z medycyną.
– Po ukończeniu szkoły posadziliśmy na szkolnym dziedzińcu dąbek i każdy z nas wrzucił do butelki po szampanie kartkę, na której napisał swoje marzenie. Napisałam, że marzę, aby zostać lekarzem i do tego celu dążyłam. Zaraz po szkole przez kilka miesięcy pracowałam jako kontrolerka w spółce telefonicznej. A potem zatrudniłam się w szpitalu kolejowym na Dobrej Radzie w Wilnie. Byłam pielęgniarką, miałam nocne dyżury, więc mogłam się spokojnie uczyć, zgłębiać książki o medycynie. Pewna życzliwa lekarka obiecała zabrać mnie do Rygi na studia medyczne, jednak sytuacja rodzinna nie pozwoliła mi na to. Nie miałam już ojca, byłam najstarsza z trojga rodzeństwa, więc musiałam być blisko, żeby pomagać mamie w doglądaniu brata i siostry – sięga do przeszłości pani Maciulewicz.
Bez pracy nie ma kołaczy
Zamiast studiów czekała ją praca brygadzistki w miejscowym gospodarstwie rolnym, gdzie pracowała aż do urodzenia córek. Gdy dziewczynki podrosły kontynuowała pracę jako listonoszka i rozpoczęła zaoczne studia wyższe na wydziale zooinżynierii w Grodnie.
– Moja kariera listonoszki nie trwała długo, bo wkrótce podjęłam pracę w piekarni. Było to przed ukończeniem studiów, toteż nie miałam jeszcze żadnych kwalifikacji. Dostałam więc szczotkę i szmatę w ręce. Zrobili ze mnie sprzątaczkę, lecz nie na długo – wkrótce dostałam bardziej odpowiedzialne stanowisko ekspedytora. A po urodzeniu syna do piekarni już nie wróciłam, wolałam pracować bliżej domu jako mleczarka – kolejne życiowe etapy przybliża rozmówczyni gazety.
– Ojciec pracował w Wilnie – wyjeżdżał rano, a późno wracał, toteż gospodarstwo, dom i dzieci, dosłownie wszystko spoczywało na barkach mamy – kontynuuje opowieść rodzinną córka Władysława Żukowska. – Dosyć wcześnie my z siostrą, a później i brat zostaliśmy wtajemniczeni we wszystkie prace domowe. Musieliśmy pomagać rodzicom. W naszym domu nie było przyjęte, żeby rodzice pracowali, a dzieci hasały po wsi. Mama ciągle była zajęta pracą, więc naszemu wychowaniu więcej czasu poświęcał ojciec. Dopiero po latach zrozumieliśmy, że rodzice mieli dokładnie rozpracowaną taktykę, jak nas wychowywać. Mama ojcu podszeptywała, co należy zrobić, a on ten cały proces organizował.
– Ojciec był wykwalifikowanym ślusarzem. Przez kilka lat pracował jako operator maszyn w fabryce tkackiej „Audėjas”, z czasem przeszedł do zakładu piekarskiego (do młyna), dzisiaj już niestety wyburzonego koło dawnego kina Vingis – włącza się do rozmowy córka Maria Viešūnienė. – Ojciec był cenionym pracownikiem, ponieważ w proces produkcyjny wdrażał wiele rozmaitych innowacji. Dzisiaj swe inżynierskie zdolności ma okazję zastosować we własnym garażu, w którym bardzo chętnie spędza czas przy kombajnach i traktorach – uśmiecha się Maria.
Dzieci widziały jak ciężko przez całe życie pracują rodzice, dlatego zawsze chciały sprostać ich oczekiwaniom. To m.in. ojciec swym córkom wybrał kierunek studiów. Obie dziewczyny ukończyły wyższe studia weterynaryjne. Syn Stanisław ukończył w Kownie wyższe studia energetyczne.
Na dobre i złe
– Rodzice cały czas tulili się do siebie. Widzieliśmy, że są w sobie zakochani i solidarni w podstawowych kwestiach. Razem w niedziele szli do kościoła, razem jeździli na jakieś koncerty, wesela czy chrzciny. A jeżeli czasami między nimi coś zazgrzytało i wymykało się przykre słowo, to zwykle impas nie trwał długo. Każdy szedł do swych codziennych obowiązków, a gdy się spotykali to znowu panowała zgoda – według córek mama ma charakter ugodowy, ojciec jest bardziej zamknięty i kategoryczny w swoich przekonaniach. Ostatnie słowo, również w kwestiach wychowania dzieci, zawsze należało właśnie do głowy rodziny.
Ojciec chodził na wywiadówki do szkoły, kontrolował odrabianie lekcji i stopnie dzieci, czy na pewno zasługują na to, co nauczyciel wystawił w dzienniczku. W szkole w Połukniu dziewczynki miały bardzo dobre oceny, lecz ojciec zdecydował, że należy przenieść je do Szkoły Średniej im. Adama Mickiewicza w Wilnie, gdzie były znacznie wyższe wymagania. Stwierdził bowiem, że dzieci jakoś dużo się uczą, a mało wiedzą… Z tej samej przyczyny syna Stasia już od klas początkowych woził do Szkoły im. Szymona Konarskiego.
Nowy etap – nowe wyzwanie
W 1997 roku w zrównoważone życie rodzinne Maciulewiczów weszła polityka. Pewnego dnia była mer rejonu wileńskiego Leokadia Janušauskienė i Waldemar Tomaszewski, ówcześnie sekretarz Rady samorządu rejonu wileńskiego, zaprosili Marię Maciulewicz do pracy w starostwie Trockiej Waki.
– Nie mogłam zawieść ich zaufania, gdyż pokładali we mnie nadzieje. Ale to była chyba najtrudniejsza decyzja w moim życiu. W Trockiej Wace stał przede mną pusty stół i wszystko należało zacząć od początku. Nie znałam dostatecznie dobrze języka litewskiego, a wiadomo do jak wrogo i nieprzyjaźnie nastawionego środowiska wtedy trafiłam. Jednak w codziennej pracy z różnymi ludźmi pomagało mi to, że przeszłam tę całą drogę od najniższego szczebla. Dzisiaj młodzież przychodzi do pracy i od razu chce kierować, a tymczasem myśli wyłącznie o swoich wąskich interesach. Ja szłam do przodu krok po kroku, pokonując kolejne przeszkody – wspomina odległe dzieje była starosta Maria Maciulewicz.
W 1999 pani Maciulewicz rozpoczęła pracę w starostwie pogirskim. Tu sytuacja nie napawała wielkim optymizmem. Lecz bardzo ją wspierała i słowem, i czynem córka Władzia. Razem zaczęły organizować pierwsze święta dożynkowe, noce świętojańskie, które integrowały miejscową ludność, powstało koło ZPL w Ligojniach. W tym okresie na starostwach spoczywało także organizowanie wyborów, a to w czasie intensywnych przemian społeczno-politycznych było szczególnie trudnym zadaniem. Nagminnym obowiązkiem starosty było załatwianie bieżących spraw mieszkańców. Praca w starostwie potrzebowała dużego wysiłku, zdrowia, zaangażowania emocjonalnego.
W starostwie Pogiry Maria Maciulewicz przepracowała 20 lat i dzisiaj, będąc na emeryturze, zadaje sobie pytanie: czy na pewno warto było poświęcać swoje zdrowie i serce ludziom, którzy wraz z zamknięciem drzwi wykreślali z pamięci wszystkie dobre uczynki, jakie dla nich kiedyś zrobiła?...
– Na pewno warto – dodaje po chwili namysłu. – Starałam się być wyrozumiała dla swoich pracowników, pracować dla ludzi jak najlepiej i najsumienniej, i tego nie żałuję. A Bóg, który wszystko widzi, odwdzięczy się, jeżeli nie nam, to naszym dzieciom i wnukom. A na dobrej przyszłości dzieci i wnuków naprawdę bardzo mi zależy – podsumowuje emerytowana starosta.
W ciepłym rodzinnym gronie
– Gdyby nie dzieci i wnuki, życie byłoby puste – dalej rozważa. – Nie chcieliśmy z mężem żadnych hucznych obchodów jubileuszu, ale dzieci wzięły sprawę w swoje ręce. Zorganizowały wszystko tak pięknie, że nie mogłam się powstrzymać od łez – opowiada wzruszona jubilatka. Wnuki śpiewały i grały podczas uroczystego nabożeństwa, na którym byli obecni tylko najbliżsi. Córki i zięciowie zadbali o to, by świątynia na ślub rodziców była odpowiednio wystrojona.
Jak na razie dzieci i wnuki swoim rodzicom i dziadkom przynoszą tylko same radości. Córka Władzia z mężem Piotrem Żukowskim wychowują dwie wspaniałe córki Joannę i Kamilę. Dziewczyny odziedziczyły talent muzyczny po ojcu akordeoniście i dziadku Stanisławie, któremu zamiłowanie do muzyki towarzyszy przez całe życie. Joanna jest absolwentką Wileńskiego Konserwatorium Muzycznego im. Juozasa Tallat-Kelpšy, pięknie gra na altówce. Kamila w tym roku ukończyła Szkołę Młodych Aktorów, a także Szkołę Muzyczną w Pogirach w klasie skrzypiec, lecz postanowiła kontynuować naukę śpiewu. Maria z mężem Algisem Viešūnasem są szczęśliwymi rodzicami Dainiusa, absolwenta Litewskiej Akademii Muzyki i Teatru, który uczył się śpiewu pod egidą śp. maestro Virgilijusa Noreiki, a zakończył uczelnię pod kierownictwem Algirdasa Janutasa. Dużo powodów do radości całej rodzinie dają też dzieci Renaty i Stanisława. Ich 17-letni syn Erenadas ukończył naukę gry na akordeonie w Szkole Muzycznej w Karolinkach, a córka Amelia śpiewa i trenuje taniec sportowy.
O tym więc jak wesoło było na złotym weselu dziadków, mówić nie trzeba. Dom Maciulewiczów rozbrzmiewał od dźwięków instrumentów muzycznych i piosenek, a największe popisy były udziałem jubilatów – babcia cały wieczór przetańczyła, dziadek – śpiewał, a najpiękniejsze zwrotki kierował do ukochanej żony.
– To był najpiękniejszy ślub, jaki kiedykolwiek widziałam w życiu! – krótko podsumowała uroczystość Marysia Viešūnienė.
Siła rodziny
Dzieci często odwiedzają rodziców. Mimo iż dawno temu każdy z nich uwił własne gniazdko – rodzinne siedlisko ciągle jest tak samo przytulne i ciepłe. Wszystkie roczne święta rodzina Maciulewiczów spędza razem, a gdy zdarza się bieda zasiadają w salonie przy dużym owalnym stole i wspólnie szukają rozwiązania problemu.
Dzisiaj państwo Maciulewiczowie prowadzą spokojne życie emerytów – Maria uprawia ogródek, chodzi na spacery z koleżankami, oddaje się swej zielarskiej pasji, troszczy się o zdrowie. Stanisław realizuje swe pomysły inżynieryjne, tego lata wprowadził m.in. innowacje w systemie nawadniania ogrodu, z czego szczególnie cieszy się żona, bo warzywa rosną przepięknie mimo upalnego lata.
– Nasz ojciec – to bardzo romantyczna dusza. Lubi czasem usiąść na podwórku i patrzeć na deszcz, a wieczorami obejrzeć telewizję. Wszystko go interesuje, co się wokół dzieje, chce ogarnąć cały świat – opowiada jedna z córek.
Dzieci są wdzięczne rodzicom, że uczyli je sumiennie pracować, modlić się do Boga, żyć godnie nikomu nie robiąc krzywdy i nie kłamiąc. Teraz tych wartości uczą własne latorośle.
Irena Mikulewicz
Fot. archiwum rodziny Maciulewiczów
„Tygodnik Wileńszczyzny”