– Nigdy nie ukrywałam, że jestem zakonnicą. Pierwszego dnia w pracy (w szpitalu na Zwierzyńcu, w czasach sowieckich – przyp. autora) wytłumaczyłam administracji, że jestem zakonnicą i w zgromadzeniu nie mówią do mnie Janina (imię z chrztu) tylko Franciszka. I chcę, żeby w pracy też tak było. Pierwsze słowa, które usłyszałam w odpowiedzi brzmiały: „Czy wiesz, że za to możesz już jutro być na Syberii?”. A ja im: „A co z tego? Przecież na Syberii też jest Bóg” – wspomina matka Franciszka Natalewicz i pokazuje swój zakonny krzyż, którego nigdy nie zdejmuje.
– Nasza mateczka miała ciężkie, pełne doświadczeń życie. Jest dla nas wzorem do naśladowania, jak bezgranicznie zawierzyć Bogu i bez reszty oddać się ludziom – tak współsiostry opowiadają o swojej przełożonej, która do zgromadzenia sióstr bernardynek w Wilnie przyszła w roku 1956.
Urodziła się we wsi Podwarańce koło Ejszyszek w roku 1935 jako najstarsze z czworga dzieci Marii i Jana Natalewiczów. Na chrzcie dano jej imię Janina, a mówiono do niej – we wsi, w domu i w szkole – Janka.
– O religijność w rodzinie dbał tato. Był to świątobliwym i pobożnym człowiekiem. Pamiętam, że w domu zbierały się dzieci z sąsiedztwa, żeby śpiewać religijne piosenki, uczyły się katechizmu, modliły się. Tato chodził na pogrzeby do sąsiadów jako śpiewak. Wszystkim też robił trumny. Nie brał za to żadnych pieniędzy. Wtedy wśród sąsiadów na wsi panowała taka zwykła ludzka życzliwość – opowiada matka Franciszka, wspominając też swoją koleżankę z sąsiedztwa, która zmarła w dzieciństwie, a dla której sama uszyła sukienkę na pogrzeb.
Ciężkie i straszne lata wojenne
Kiedy rozmowa przechodzi na temat wojny, matka Franciszka ukradkiem ociera łzy i szeptem mówi: „Oj, ciężko było, nie daj Panie Boże!”. Wspomina, że przez pewien czas drzwi i okna domu były wybrane, zaś domownicy mieszkali w piwnicy, która służyła za schron. Zwierzęta – krowy, świnie – były chowane od Niemców w dolinie za wsią, w zaroślach. Żołnierze bali się ukrywających się w lesie partyzantów.
– Na czas wojny przypadło mi uczyć się katechizmu przed I komunią św. Zajęcia mieliśmy u nauczycielki w domu, w sąsiedniej wsi. Pewnego razu niosłam do szkoły dzieciom wodę, miałam też sucharki w chustce zwiniętej w węzełek. Niemcy błędnie pomyśleli, że wszystko to przeznaczone dla partyzantów do lasu. Wystawili wszystkie dzieci pod płotem, by je rozstrzelać. W pewnym momencie słyszymy, że biegnie jedna z naszych koleżanek, a za nią jej matka i głośno krzyczy, przyciągając tym samym uwagę innych żołnierzy. Kobieta potrafiła domówić się po niemiecku i wytłumaczyła, że to są dzieci, które spotykają się na nauki katechizmu – wspomina siostra Natalewicz, podkreślając, że przez całe życie stoi jej przed oczyma straszna twarz żołnierza gotowego strzelać do dzieci.
Sowiecka szkoła
Szkoła Początkowa (klasy 1-4) znajdowała się we wsi Podwarańce. Uczył młody, przyjezdny nauczyciel, tuż po wojsku i po odpowiedniej sowieckiej edukacji. Janka Natalewicz uczyła się najlepiej ze wszystkich, była prymuską i cieszyła się niemałym autorytetem wśród kolegów. Wspomina pewne wydarzenie, kiedy wszyscy uczniowie nie poszli na lekcje, tylko – za jej przykładem – do kościoła na Boże Ciało.
– Kiedy wracaliśmy z nabożeństwa, już z daleka dostrzegliśmy, że nauczyciel biegnie w naszą stronę. My mu przy spotkaniu: „Dzień dobry!”, a on zły, nic nie mówi. Wiedzieliśmy, że będziemy ukarani. Kazałam wtedy wszystkim kolegom, żeby bardzo dobrze wykonali pracę domową. Następnego dnia, oczywiście, byliśmy ukarani: nauczyciel wszystkich postawił do kąta. Sam wyszedł, poszedł do swego mieszkania, które znajdowało się bardzo blisko naszej szkoły, tak że mógł ze swoich okien widzieć, co się dzieje w klasie. Staliśmy tak pod ścianą dość długo. W końcu koledzy mi mówią, że nie warto tak stać, bo zauważymy, jak nauczyciel pójdzie i wtedy wstaniemy. Ja im na to: „Powinniśmy odbyć karę do końca. Bóg nam wynagrodzi nasze cierpienie”. W końcu wrócił nauczyciel i widać było, że sam czuł się głupio – wspomina szkolne dzieje siostra Natalewicz
Uparta i zadziorna
Do klasy 5. Janina Natalewicz poszła już do Ejszyszek. W klasie było 35 uczniów, z których prawie wszyscy przegłosowali, żeby Janka została starostą. – Nawet dzieci nauczycieli i administracji szkoły głosowali za mną. Niestety, starosta musiał w tamtych czasach świecić przykładem we wszystkim, nie tylko w nauce. A ja nie należałam do żadnej organizacji komunistycznej. Dość długo próbowano wymusić, żebym zapisała się do pionierów. Był nawet taki okres, kiedy podczas każdej przerwy chowałam się w ubikacji, żeby nikt mnie nie nagabywał i nie namawiał. Kres temu położył w końcu tato: przyszedł do szkoły i powiedział, że póki dzieci wychowują się w jego domu, to żadne nie będzie należało do organizacji komunistycznych – opowiada zakonnica.
Janka była artystycznie uzdolniona: od dzieciństwa pięknie malowała, robiła różne dekoracje, szyła ubrania, przystrajała ołtarze w kościele tradycyjnymi wieńcami, które sama wiła. Wspomina pewien incydent, który zdarzył się po śmierci Stalina. Musiała zawiesić na jego portrecie wieniec przygotowany przez uczniów.
– Weszłam na drabinę, a ta się osuwa. Odruchowo zakrzyknęłam: „O Boże, ratujcie mnie!”. Nauczyciel złapał drabinę i odpowiada mi na to, że Boga nie ma. Ja się oburzyłam: „Jak to nie ma, jest!”. Wtedy on do mnie: „A kto Go widział?”. W odpowiedzi ode mnie usłyszał: „Ja Stalina też nie widziałam!”. Ze złości porwałam wieniec i wyrzuciłam przez okno – mówi siostra, podkreślając, że z jej uporem nikt nie potrafił walczyć.
Lepiej umrzeć niż zrezygnować
Na pytanie, dlaczego postanowiła wybrać życie zakonne w tak trudnych dla rozwoju wiary i religii czasach, matka Franciszka odpowiada, że zawsze czuła pokój w sercu, kiedy przebywała w kościele na modlitwie. Uważa, że to taki wewnętrzny głos powołania ją wzywał do szczególnej służby Bogu. Jako małe dziecko była zaangażowana w procesji, potem – pomagała w jej utrzymaniu, robieniu dekoracji dla kościoła. Tę artystyczną zdolność, choć bez większego wykształcenia, rozwijała przez całe życie: np. sama potrafiła wykonać figurki do szopki do kościoła i, póki stawów rąk nie ogarnął artretyzm, malowała na folii obrazy.
Niestety, jej decyzja o życiu zakonnym zetknęła się z odrzuceniem przez najbliższych. Jedynie tato nie miał nic przeciwko, natomiast mama i babcia bardzo odmawiały. Noc przed odjazdem do klasztoru mama starała się jeszcze ją przekonać, żeby pozostała. Wtedy Janka odrzekła: „Mamo, wolę leżeć w trumnie niż zrezygnować z zakonu”. Te słowa nie pozostawiały złudzeń i mama dała spokój.
Po kilku miesiącach od wstąpienia do klasztoru młoda zakonnica przyjechała do rodzinnej wsi, żeby się wymeldować. Wszak starała się o meldunek w stolicy, żeby tam móc się zatrudnić. Przyszła wtedy do kościoła i została zganiona nawet przez księdza.
– Kapłan, kiedy mnie dostrzegł, to przy wszystkich ludziach, już z daleka wołał: „Durna, czego tam poszła”. Ja mu wtedy spokojnie odparłam: „Proszę księdza dziekana, ja wiem, że jestem durna. Mniejsza o to, ale ksiądz dziekan to taki rozumny człowiek, to dlaczego poszedł na księdza” – śmieje się s. Franciszka Natalewicz, wspominając dawne dzieje.
Praca w szpitalu
– Do jednego z kapłanów w Ejszyszkach przyjechała siostra dominikanka. Ksiądz wiedząc o mojej chęci pójścia do zakonu, zasugerował, że mogłabym z nią odjechać do Wilna. Była ona ubrana na świecko, wydało mi się, że nawet nieskromnie. Niczym się nie wyróżniała spośród innych kobiet. Pomyślałam, że zakonnicy tak nie uchodzi, więc odmówiłam, nie chciałam takiego zgromadzenia. Potem postanowiłam, że udam się do Wilna do bernardynek piec opłatki – opowiada matka Natalewicz, dodając, że znała te siostry z racji na to, iż kilka z nich mieszkało w Ejszyszkach.
Habit otrzymała, gdy wstąpiła do zgromadzenia. Niestety, w czasach sowieckich siostry nie mogły w nim chodzić, dlatego był zachowany tylko na ważne uroczystości, wewnątrz wspólnoty. Matka Franciszka pokazuje w albumie stare fotografie przedstawiające pogrzeb jednej z sióstr. Lata 80. ubiegłego wieku – wszystkie siostry założyły habity i w pochówku uczestniczyły w zakonnych strojach. Podkreśla też, że po ogłoszeniu niepodległości (wieczorem usłyszała tę wieść w radiu), następnego dnia rano od razu założyła habit i od tamtej pory go nie zdjęła.
Nikomu niepotrzebni pacjenci
Niełatwe były początki w zakonie: najpierw siostry patrzyły nieufnie na młodą dziewczynę, obawiając się, czy aby nie jest jakąś nasłaną agentką. Potem był problem z zatrudnieniem, wszak nie otrzymała od razu meldunku, a bez niego nie przyjmowano do pracy. Jakiś czas pracowała jako pomoc domowa w różnych rodzinach na Zwierzyńcu, gdzie siostry miały mieszkanie w domu przy ul. Sėlių. Potem zatrudniła się jako sanitariuszka w dziecięcym szpitalu neurologicznym na Zwierzyńcu. Tam przepracowała do emerytury.
– Ciężka to była praca i pod względem fizycznym, i psychicznym. Trudne były przypadki: dzieci z porażeniem mózgowym, sparaliżowane. Nigdy nie czułam do nich ani wstrętu, ani odrazy: często brałam je na ręce, zanosiłam na zabiegi, do wanny. Skończyło się tym, że sama zachorowałam na przepuklinę na kręgosłupie – mówi matka Franciszka i zaznacza, że wiele z tych dzieci było porzuconych przez rodziców. Nawet jeśli kogoś rodzice co jakiś czas odwiedzali, to traktowali jak ciężar i przykry obowiązek. Kiedy rodzona matka przybyła pewnego razu do jej pracy, to powiedziała, że za żadne miliony nie mogłaby przebywać wśród tych chorych. – Pamiętam, jak jeden chłopczyk powtarzał za mamą, która czasem go odwiedzała, „Gore, ty moje gore”. Szkoda było tych pacjentów, nikomu niepotrzebnych, chorych. Na ile mogłam otaczałam ich opieką, miłością, katechizowałam, czytałam im książki. Niektórych nawet ochrzciłam – wspomina rozmówczyni.
Z posługą chorym
Matka Franciszka Natalewicz zawsze cieszyła się autorytetem wśród sąsiadów. Ludzie często prosili ją o to, żeby przyprowadziła księdza do chorego albo towarzyszyła umierającemu. Wszyscy wiedzieli, że jest zakonnicą. Miała też dar przekonywania ludzi do Boga.
Zakonnice opiekowały się przez pewien czas kapłanem z zakonu bazylianów obrządku wschodniego – ks. Włodzimierzem Prokopiewem. Kapłan wiele dobrego uczynił dla sióstr, szczególnie dla tych, które znalazły się w tym czasie na Białorusi. Sam przebył ciężką katorgę w łagrze, a kiedy wrócił, to miał zakaz odprawiania Mszy św. w jakimkolwiek kościele. Dlatego mieszkał przy zakonie i posługiwał potajemnie siostrom oraz chorym. To on m.in. pomógł bernardynkom na Białorusi w pertraktacjach z władzami, aby pozwolono otworzyć kościół. Dyktował, jak i do kogo mają pisać listy do Moskwy. Dzięki jego interwencji po latach do Wilna powrócili bazylianie i odzyskali swoją świątynię. Jego właśnie matka Franciszka zabierała do szpitala do chorych i umierających.
– Pewna kobieta przyszła do mnie z prośbą: mąż jest chory na raka, nie ma szans na wyleczenie, a przez 38 lat nie był u spowiedzi. Znała nas, bo przychodziła do klasztoru, żeby zabierać na wieś okrawki od opłatków i komunikantów. Opowiadała, że nawet ksiądz prałat Obrembski nie nakłonił go do spowiedzi. Była to bardzo dobra, pobożna rodzina, z tym, że mąż bał się spowiedzi. Poszłam z małżonką do szpitala i dość długo go przekonywałam. Był ze mną ks. Włodzimierz, który czekał przed salą, gotowy do działania. Chory, choć cieszył się z rozmów ze mną, nie był przekonany do spowiedzi. W końcu się zgodził. Po spowiedzi obaj – i ksiądz, i penitent – byli zadowoleni. Chory potem zdał relację z sakramentu. Okazało się, że zataił pewien grzech – zabójstwo. A kapłan, ni z tego, ni z owego, na koniec spowiedzi mówi mu: „Nie powiedziałeś jeszcze, że człowieka zabiłeś”. Penitent pomyślał, że żona wcześniej wygadała księdzu rodzinną tajemnicę, więc przyznał się do grzechu, wzbudził żal. Ksiądz jednak twierdził, że o niczym wcześniej z małżonką nie rozmawiał. Widocznie Duch Święty natchnął go, żeby skłonić chorego do szczerej spowiedzi – wyjaśnia matka Franciszka, ciesząc się, że w swoim życiu wiele zdziałała dla pojednania innych z Bogiem.
Pomoc Kościołowi na Wschodzie
To m.in. przez ojca Włodzimierza bernardynki były zaangażowane w pomoc Kościołowi na terenie republik Związku Radzieckiego. Matka Franciszka uszyła wiele szat liturgicznych, wyposażenia dla procesji, które były przekazane na Białoruś, Ukrainę czy nawet do Kazachstanu. Wieczorami, po pracy, razem ze współsiostrami wypiekała komunikanty i opłatki. Dostarczane były do 75 parafii na Białorusi – ojciec Włodzimierz pakował wszystkie szyte przez nas rzeczy do kartonów i pociągiem wysyłał na wschód, m.in. do Karagandy, i mówił, że są to zabawki – dzieli się wspomnieniami matka Franciszka, która brała też czynny udział w kolportażu modlitewników i literatury religijnej. – Zaprzyjaźniony z klasztorem fotograf, pan Algis, robił zdjęcia książeczek do nabożeństwa. Myśmy wycinały te zdjęcia, zszywałyśmy sznurkiem, dorabiałyśmy okładkę i oddawałyśmy do kościołów, dla katechetów i sióstr zakonnych na Białoruś. Tam sytuacja była o wiele gorsza niż na Litwie.
Dom na Zwierzyńcu (dzisiaj już nie istnieje) był nie tylko domem zakonnym. Służył jako przystań dla pielgrzymów – sióstr i kapłanów, którzy przybywali w czasach sowieckich na Litwę. Po odzyskaniu niepodległości, matka Franciszka dołożyła wszelkich starań, żeby kościół św. Michała i klasztor zwrócono prawowitym właścicielom. Niestety, choć mienie oddano Kościołowi, zakonnice nie powróciły w jego progi.
– Szkoda, że nie ma tam bernardynek, ale, jak patrzę na te pałace, które teraz tam zrobiono, to rozumiem, że za duży to przepych dla sióstr – zauważa rozmówczyni i dodaje, że po zwrocie klasztoru bernardynki stwierdziły, że nie utrzymają tak dużego budynku, dlatego zgromadzenie nabyło dom w Rudominie.
Zarówno na wierzących, jak i niewierzących ogromny wpływ miała otwartość sióstr. To oznaczało, że człowiek nie jest dwulicowy. Dlatego wiele osób darzyło zakonnice zaufaniem, zwierzało się im, radziło w sprawach duchowych. – Nasza matka starała się zawsze być wierna Bogu i oddana dla ludzi, także tutaj – w Rudominie, już w latach niepodległych, zaangażowała się do pomocy przy kościele, praktycznie z niczego stworzyła procesję, szyjąc ubrania, poduszeczki, chorągwie – opowiadają współsiostry, tłumacząc, że teraz, mimo sędziwego wieku, matka Franciszka nadal stara się być użyteczna, pomagać w domu, a nawet w ogródku. Emanuje od niej spokój i ciepło, którymi zaraża innych i daje przykład bezinteresownej miłości bliźniego.
Teresa Worobiej
„Rota”