– Dawnym zwyczajem cała rodzina zbierała się przeważnie na pogrzebach. Przy zmarłym czuwano 2-3 dni, był czas na rozmowy, wspominanie. A teraz już nawet pogrzeby wyglądają inaczej – rodzina, krewni wpadają na pół godziny, bo nikt nie ma czasu. Na bale zaś zaprasza się tylko najbliższych. A dzisiaj przybyła rodzina mego ojca Franciszka, jego rodzone i stryjeczne rodzeństwo, w większości Siniawscy po dziadku Macieju, jak również potomkowie braci dziadka: Wincentego i Jana, jego siostry Stefanii, ale także Aładowiczowie – rodzina mojej babci – przedstawiciele rodzin Aleksandrowiczów i Alukonisów – mówi Irena Charukiewicz, mieszkanka Lipniak, która urzeczywistniła pomysł wujka.
Saga Siniawskich
Po wspólnej modlitwie odprawionej w intencji zmarłych i żyjących członków rodziny przez księdza Tadeusza Švedavičiusa w parafialnym kościele w Połukniu, odwiedzeniu grobów, wszyscy jak jeden mąż zjechali do Lipniak, na ziemię swych pradziadów.
Jak w dużej zgodnej rodzinie jedni smażyli szaszłyki, drudzy częstowali się zniesionymi pysznościami, tańczyli, a przygrywał im własny muzyk, Alfred Miciunas, zaś dzieci beztrosko swawoliły. Obecnie najstarsze mieszkanki Lipniak – spokrewniona z Siniawskimi 85-letnia Paulina Aleksandrowicz i 83-letnia Jadwiga Sokolińska (córka Jana Siniawskiego) – spokojne gawędziły na ławeczce. Towarzyszyła im Maria Alukonienė, jedna z dziesięciorga potomstwa Stefanii i Wincentego Siniawskich.
– To dzięki Irenie Charukiewicz, córce mego stryjecznego brata Franka, razem z siostrą Helą i naszymi rodzinami jesteśmy na tym zjeździe. Antoni, Stanisław, Marian, Stefan, Klemens i Gienia już nie żyją Z dziesięciorga rodzeństwa zostało nas tylko czterech: dwie siostry i dwóch braci: Bronisław i Ignacy.
Hela ma dwóch synów. Ja też mam dwoje dzieci, pięć wnuczek i czterech prawnuków: jedną dziewczynkę i trzech chłopców – o losach swego rodzeństwa opowiada Maria Alukonienė.
Wieś swojska i wesoła
W Lipniakach, niedużej, rozrzuconej pośród drzew wsi, znajdującej się na samym skraju długiej polodowcowej skarpy, od lat dominowało kilka dużych rodzin: Antonowiczów, Alukonisów, Aleksandrowiczów, lecz Siniawskich jest tu najwięcej. Z pewnością stwierdzenie, że w ten czy inny sposób wszystkie są ze sobą skoligacone, nie będzie omylne. A jeśli nawet w poszczególnych przypadkach brakuje jakiegokolwiek bezpośredniego powinowactwa czy związku, można śmiało powiedzieć, iż nicią łączącą większość mieszkańców tej miejscowości jest przyjaźń, pogodne usposobienie i godna pozazdroszczenia umiejętność cieszenia się z życia. Lipniaki bowiem od dawna słyną jako wieś potrafiąca dobrze bawić. Zawsze się było tu swojsko i wesoło.
– Nie mogliśmy się doczekać soboty, niedzieli. Zarówno w samych Lipniakach, jak też okolicznych wsiach – w Mamowiu, Zwierzyńcu – było dużo młodzieży. Zbieraliśmy się na tzw. wieczorach. Całą noc potrafiliśmy przetańczyć! A teraz się dziwuję, że mnie nogi bolą. To pewnie od tych tańców… – śmieje się 75 letnia Maria Alukonienė. Piękne wspomnienia wiążą się z weselami, których na ten czas nie brakowało. Dawnym obyczajem panny zbierały się na wieczorach dziewiczych i śpiewając wiję wianeczek z zielonej ruty wyplatały młodej wianuszek, zaś po ślubie, całą gromadą młodzież dziękowała nowożeńcom za ten wieczór i dalej hulała na weselu.
– Nasza wieś, choć nieduża, miała własną szkołę. Początkowo za szkołę służył dom Murzykowskich, których wywieziono do Rosji. W Lipniakach została tylko ich córka, moja pierwsza nauczycielka Gienia Murzykowska. Następnie szkołę przeniesiono do domu Alukonisa, wujka mego męża, który w czasie repatriacji wyjechał do Polski. Wkrótce zawitała do nas nauczycielka Helena Stasiukiewiczówna, późniejsza Kuzborska. Od trzeciej klasy uczyłam się u niej. Nigdy nie zapomnę, jak zobaczyłam ją pierwszy raz, miała na sobie sukienkę w klonowe listeczki. Była taka uśmiechnięta, dobra. Powiedziałam wtenczas swojej mamie: będę teraz dobrze się uczyć, bo mam bardzo dobrą nauczycielkę. Co prawda, od razu uczyłam się niezbyt dobrze, przecież tyle było w domu pracy… Później nadrobiłam straty – mówi Maria Alukonienė.
W wierze i dostatku
– Siedmiu braci miało niemało roboty, ale i my, dwie dziewczyny, miałyśmy sporo obowiązków – trzeba było najmłodszą siostrzyczkę niańczyć, żyto podbierać, grykę rwać – na równi z dorosłymi pracować. Byłam zawsze niewysokiego wzrostu, ale zwinna. Przychodziło i świnie pasać, i krowy doić, bo rodzice już byli starszymi ludźmi. Byli pracowici i bardzo wierzący. Chodzili do kościoła. Ojciec zawsze brał udział w procesji. Nosił baldachim. A ja od maleńkości sypałam kwiatki, potem nosiłam poduszeczkę, a do chorągwi chodziłam aż do zamążpójścia. Wieczorami całą rodziną wspólnie odmawialiśmy pacierz – wspomina stare dobre czasy pani Maria.
Sięgając do przeszłości Maria Alukonienė przypomina, że w rodzinie Siniawskich nigdy nie było przesady w balowaniu, lecz w święta roczne stół zawsze był bogaty. Rodzina pracowała na to, aby w domu był dostatek. Mimo ciężkiej pracy, zawsze znajdowano czas na spotkania z sąsiadami. Do rodzinnego domu pani Marii często też przychodziły ciotki, siostry jej mamy Stefanii, zamieszkałe w Mamowiu.
Tradycja rodzinnych spotkań bynajmniej nie poszła w zapomnienie. Nasza rozmówczyni z ubolewaniem stwierdza, że odkąd zmarła jej siostra Gienia, do rodzinnych Lipniak przyjeżdża rzadziej. Niemniej jednak utrzymuje więzi z całą rodziną i stara się nie opuścić żadnego spotkania.
Koleżeńska, kochająca, pracowita
– Nasza rodzina jest bardzo koleżeńska, wspieramy jeden drugiego. Kiedy rozeszła się wiadomość o śmierci mojej świekrowej, natychmiast przyjechały moje siostry, bracia, a każdy z pełnymi torebkami. „To ci się przyda” – mówili. To bardzo przyjemnie, kiedy jeden człowiek wyręcza drugiego. Kocham całą rodzinę: i najbliższych i stryjeczne rodzeństwo. Jesteśmy dobrą rodziną – mówiła Janina Jurgielewicz, a wtórowała jej stryjeczna siostra Helena Barkauskienė, mówiąc, że rodzina Siniawskich jest nie tylko koleżeńska, ale i współczująca, kochająca i pracowita.
– Miałam 11 lat, gdy zmarł ojciec. Ale przypomina mi się pewien epizod z dzieciństwa, kiedy rodzice powiesili na piecu kumpiaki (szynki) do suszenia. Razem ze starszym o 3 lata bratem wleźliśmy na piec i zaczęliśmy wykrajać z nich to, co nam bardziej smakowało. Tata wziął pas i dał nam nauczkę. Mnie jako dziewczynce dostało się tylko trochę. Bratu porządnie. Kiedy płakał, bardzo mi było go żal. Mama nasza była pracowita. Dla całej wsi była albo kumą, albo swacią (świadkiem) na weselu – wspominała pani Janina, córka Macieja Siniawskiego.
Na dobre i złe
Niestety, nieszczęścia nie omijały rodziny Siniawskich. Wojciech, Franciszek, Irena i Tomasz dość wcześnie utracili oboje rodziców. Najpierw w tragicznych okolicznościach zginął ich ojciec Franciszek, a po pewnym czasie odeszła także matka – Krystyna, kobieta niezwykle pracowita i oddana swym dzieciom.
– Kiedy stało się nieszczęście, zmarł ojciec, zebrała się cała rodzina, dosłownie wszyscy – bliscy, kuzyni, krewni. Dwa tygodnie po śmierci ojca Bóg zabrał moją 3, 5-letnią córeczkę, Anię. I znów rodzina stanęła obok. Pamiętam, że po pogrzebie ojca otworzyłam portmonetkę, a tam… ostatnie 5 litów. Gdy pochowaliśmy Anię i wszyscy odjechali, starszy brat odrzucił serwetę, a tam… sterta pieniędzy. To rodzina zrobiła nam z mężem podarunek. Przez rok leczyłam chore na raka dziecko, miałam chyba z pięć tysięcy długu. Dzięki wsparciu rodziny wszystko udało się spłacić – wspomina smutne wydarzenia sprzed 20 lat Irena Charukiewicz, dodając, że Siniawscy nie potrzebują ukłonów, specjalnych honorów i osobistych zaproszeń. Wiadomość o nieszczęściu zawsze jest dla nich wezwaniem, aby być razem z rodziną. Cieszy się, że rodzina Siniawskich w radości, tak samo jak w trudnych chwilach, umie być solidarna i zwarta.
Siniawszczyzny drogi kraj
Mniej więcej 10 lat temu przy drodze wiodącej do rodzinnego gniazda Siniawskich stanął drewniany znak z napisem „Siniawszczyzna”. Według Ireny Charukiewicz, problemów z ustawieniem polskiego zapisu nie było, ponieważ Maria Gołubowska, starosta gminy Połuknie, takie potrzeby miejscowych mieszkańców rozumie, a sąsiedzi narodowości litewskiej, którzy w Lipniakach zaczęli się osiedlać od pierwszych lat odrodzenia – notabene w Lipniakach funkcjonuje prywatne lotnisko (Paluknio aerodromas) – skarg nie pisali.
– Nowi mieszkańcy Lipniak są raczej przyjaźnie do nas nastawieni. Ale gdy doszło do przydzielania ulicom nazw, nawet nie próbowaliśmy upominać się o to, by nazwa naszej ulicy była powiązana z nazwiskiem rodzinnym – wyjaśnia Irena Charukiewicz, dodając, że zaproponowana nazwa – Giminių (krewnych) – jak najbardziej do „Siniwszczyzny” pasuje. Miejsce to tak jak dawniej tętni pełnią życia.
Irena wraz z rodziną – mężem Henrykiem i już dorosłymi dziećmi – Wojciechem, Gretą i Urszulą (imię to dziewczyna odziedziczyła po praprababci Urszuli Siniawskiej z domu Giniewicz) – mieszka w rodzicielskim domu, wybudowanym przez dziadka Macieja Siniawskiego. Jej najbliższym sąsiadem jest stryjeczny brat Marek, który z rodziną zamieszkał w domu swego ojca Henryka Siniawskiego. Tutaj pobudowały się też dzieci Marka. Na ojczystej „Siniawszczyźnie” także rosną nowe domy braci Ireny – Tomka i Wojtka.
Trwanie przy ojcowiźnie, kontynuowanie tradycji rodzinnych, przekazywana z pokolenia na pokolenie pracowitość oraz wypróbowana przez czas więź – to wielka siła i wartość, z której na pewno byliby dzisiaj dumni przodkowie dzisiejszych Siniawskich.
Fot. autorka, archiwum rodziny Charukiewiczów
Irena Mikulewicz
"Tygodnik Wileńszczyzny"