Swój szlak bojowy pan Witold, urodzony we wsi Michaliszki w gminie mejszagolskiej, rozpoczął w 1944 roku. Wtedy, wraz z kolegą w obawie przed łapankami, zgłosił się na ochotnika do Delegatury Ludowego Wojska Polskiego w Wilnie. Oczywiście, żal mu było zostawić 16–hektarowe gospodarstwo, ale wyboru nie miał. Pług i kosę musiał zamienić na karabin.
„Przeżyliśmy prawdziwą Sodomę i Gomorę”
Jak relacjonował, młodych rekrutów z Wilna przetransportowano do Białegostoku i wcielono w skład 4 pułku zapasowego. Po krótkim przeszkoleniu wydano broń, a na początku maja 1945 roku skierowano na front w celu uzupełnienia składu osobowego 9 dywizji piechoty, która po sforsowaniu Nysy trafiła do okrążenia i poniosła wielkie straty.
– Pierwszy kontakt z wrogiem miałem od razu po przybyciu na linię frontu. Otrzymaliśmy rozkaz przeprowadzenia natarcia w biały dzień, by sprawdzić ogniową siłę rażenia wroga. Niemcy zgotowali nam takie „przyjęcie”, że aż strach wspominać, ile wtedy naszych poległo bądź zostało rannych – wspominał kombatant. Dodał, że następnego dnia mieli ruszyć do kolejnego ataku, ale Niemcy widocznie dowiedzieli się, czy po prostu wyczuli, co się święci i w nocy zgotowali taką nawałnicę ogniową ze wszystkich rodzajów broni, że bębenki w uszach zatykało.
– Przeżyliśmy wtedy prawdziwą Sodomę i Gomorę, ale Bóg mnie strzegł i z tej kanonady wyszedłem bez szwanku – relacjonował Tatol. Według niego, faszyści wiedzieli, że wojnę przegrali, ale bronili się do upadłego – to cofali się, to odgryzali się zmasowanym ogniem.
Broni nie odłożył
– W składzie 28 pułku brałem udział w forsowaniu rzeki Łaba i nasza jednostka była jedyną formacją Wojska Polskiego, która ją sforsowała. Zajęliśmy pozycje obronne, ale wkrótce ogłoszono, że faszystowskie Niemcy skapitulowały, a więc ostrym marszem skierowano nas do Czech, gdzie wróg jeszcze próbował stawiać rozpaczliwy opór. Zanim jednak dotarliśmy do punktu przeznaczenia wróg złożył broń – snuł wspomnienia pan Witold.
Wojna dobiegła końca, ale odłożyć broń żołnierzowi z Wileńszczyzny i jego kolegom nie było dane. Po tygodniowym odpoczynku w Sudetach jego jednostka została skierowana najpierw do Opola, a potem na Rzeszowszczyznę, gdzie toczyły się zacięte walki z oddziałami Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA). Ukraińskim nacjonalistom marzyło się oderwanie tych terenów od Polski.
Okrutny i bezwzględny przeciwnik
Wykorzystywali oni górzyste i pagórkowate tereny Bieszczad i Beskidu, tworząc sieć zamaskowanych ziemianek, a nawet podziemny szpital polowy. Polscy rekruci skierowani do zwalczania band UPA pochodzili najczęściej z Kresów. Teren dla nich był obcy i nieznany, a przeciwnik go doskonale znał i sprawował nad nim kontrolę, szczególnie w nocy. Ponadto dodatkowym utrudnieniem było to, że nie sposób było odróżnić partyzantów od zwykłych wieśniaków.
– Ukraińcy stosowali taktykę wojny partyzanckiej, urządzając zasadzki i wypady. W jednej z nich zginął mój kolega Zenon Radolewicz. Został ranny i Ukraińcy dobili go uderzeniem siekiery w głowę. Przeciwnik wyróżniał się wyjątkowym okrucieństwem i bezwzględnością – ze zgrozą wspominał Tatol. Dodał, że sam niejednokrotnie był w opałach i cudem uniknął śmierci.
Sympatyzowali z banderowcami
Jest przekonany, że rozpoczęta pod koniec kwietnia 1947 roku akcja „Wisła”, w wyniku której z tych terenów wysiedlono 140 575 Ukraińców była uzasadniona i pozwoliła na uniknięcie dalszego przelewu krwi.
– Tego typu wojny nie wytrzymali nawet Amerykanie w Wietnamie. Nawet ci Ukraińcy, którzy nie chcieli dokarmiać UPA, czy dawać jej swoich synów, jako rekrutów, z obawy o życie swoje i rodziny musieli to robić. Wielu jednak autentycznie sympatyzowało z banderowcami i ofiarnie ich wspomagało – tłumaczył uczestnik walk z ukraińskimi nacjonalistami. Dodał, że osobiście eskortował deportowanych i chociaż żal było patrzeć na cierpienia zwykłych ludzi, którzy zmuszeni byli do opuszczenia swych domów, to życie pokazało, że akcja „Wisła” odniosła pożądany skutek i doprowadziła do szybkiej zagłady UPA. Nie było ukraińskich mieszkańców – nie było pomyłek w identyfikacji ludzi, nie było zaopatrzenia dla upowskich oddziałów i rekrutów dla UPA.
Szczęśliwy dziadek i pradziadek
Po zakończeniu „Wisły” na tych terenach zapanował względny spokój i pan Witold mógł nareszcie odstawić broń i rozpocząć normalne życie. Namawiano go, aby je układał na Ziemiach Odzyskanych, ale postanowił wrócić na Litwę, gdzie pozostała rodzina.
Po powrocie na Ojczyzny łono Witold Tatol podjął pracę jako kierowca i kółkiem kierownicy kręcił ponad 40 lat. Wraz z żoną Weroniką wychowali dwie córki. Obecnie pan Witold jest szczęśliwym dziadkiem i pradziadkiem. Otoczony jest troskliwą opieką i zbożnym życzeniem jego jest to, by wnukom i prawnukom nigdy nie przyszło poznać okropności wojny.
Zygmunt Żdanowicz
"Rota"
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.