Liczba fałszywych alarmów była w 2014 r. mniejsza niż w roku 2013 (wtedy odnotowano ich 426 – PAP). Obejmowały one jednak zdecydowanie większą liczbę placówek.
Jak mówi informator PAP, sprawcy takich alarmów przede wszystkim korzystają z internetu, o fałszywym zagrożeniu informują za pomocą maila rozsyłanego do wielu miejsc.
„Jeden taki mail może zostać rozesłany do różnego rodzaju instytucji w kilkunastu województwach. Bywało, że dotyczył np. kilku ministerstw i kilkudziesięciu innych placówek w całym kraju" – podkreśla.
Najczęściej chodziło o „obiekty ważne dla funkcjonowania państwa". Z danych CBŚP wynika, że w 2014 r. fałszywe alarmy dotyczyły w sumie 1 025 takich obiektów (w 2013 zaledwie 70); niechlubne drugie miejsce zajęły budynki wymiaru sprawiedliwości - głównie sądy – 783 (w 2013 r. – 196) takie przypadki.
Nadal też niska jest wykrywalność sprawców fałszywych alarmów. Za czyn ten grozi nawet do ośmiu lat więzienia. Z raportu, do którego dotarła PAP, wynika, że funkcjonariusze CBŚP zatrzymali w ubiegłym roku 76 sprawców (w 2013 r. – 77); wykrywalność kształtowała się więc na poziomie 23 proc.
„Dotarcie do sprawcy jest często praktycznie niemożliwe, bo wysyłając tego typu informacje korzysta nie tylko z serwerów różnych krajów, ale też ze specjalnego, kodującego oprogramowania" – mówi informator PAP.
Oznacza to, że przykładowo jedna informacja o podłożeniu bomby przechodzi przez nawet kilkanaście serwerów i za każdym razem jest szyfrowana.
Przykładem jest choćby 52-latek zatrzymany ostatnio przez policję. Mężczyzna informacje o bombach wysłał m.in. na uczelnie. Korzystał przy tym z komputerów w kilku szkolnych bibliotekach i posługiwał się specjalnym oprogramowaniem kodującym.
Szkody i koszty spowodowane przez tego typu informacje są duże. Nie chodzi tylko o ewakuację osób z „zagrożonych" budynków. Każda taka placówka musi zostać dokładnie sprawdzone. W działania związane z jednym fałszywym alarm angażowanych jest nawet kilka tysięcy policjantów i inne służby, m.in. straż pożarna.