Usytuowanie zatrockiego majątku i otaczająca go przyroda wraz z akwenami wodnymi jezior Trockiego (Galvė) i Skajście były największym atutem tego miejsca. Zaś biel dziewiętnastowiecznego pałacu kojarzyła się pływającym na łódkach z perełką otuloną zielonym aksamitem roślinności, o którą zawsze na Zatroczu bardzo dbano.
W międzywojniu w pałacu na Zatroczu mieszkali tylko hrabina Jadwiga Tyszkiewiczowa, wdowa po I ordynacie i ich najstarszy syn Andrzej, II ordynat na Zatroczu. Zdzisław, Joanna i Maria – rodzeństwo hrabiego Andrzeja, kawalera, założyło swoje rodziny i rozjechało się po majątkach-rezydencjach. Do mamusi i babki Jadwigi przyjeżdżano jednak co roku na wakacje. Przy tym wszyscy starali się dopasować do tych samych terminów, aby się spotkać i pobyć razem. Na takie wyjazdy przede wszystkim czekały wnuczęta:
U naszej Babuni na Zatroczu spędzaliśmy z rodzicami, ciociami i wujostwem długie miesiące letnie. Przede wszystkim pamiętam smaczne podwieczorki, na które przyjeżdżali także krewni z Landwarowa i Waki. Były świeże bułeczki, biały wiejski ser, domowego wyrobu konfitury z wiśni, agrestu i malin, a przede wszystkim dużo świeżych owoców. Do picia podawano herbatę, kawę, czekoladę i mleko.
Wieczorem przy świetle lamp mamusia lub niania czytały nam w Zatroczu książkę, słuchaliśmy w salonie muzyki (obaj wujowie grali na fortepianie), klęczeliśmy z Babunią w pałacowej kapliczce odmawiając modlitwy, rozmawialiśmy ze służbą o tym, czego rodzice powiedzieć nam nie chcieli, i w ogóle naśladowaliśmy dorosłych udając, że to my jesteśmy Panem ordynatem i Panią ordynatorową. W tajemnicy przymierzano babcine sukienki balowe, czerwiono brwi i pudrowano noski, siedziano za biurkiem wuja (oczywiście w jego ulubionych kapciach tureckich z pomponem), udawano palenie papieros i picie szampana, wydawano rozkazy młodszym siostrom i braciszkom. Niestety, ale oni też chcieli być hrabiami i nasze rozkazy spełniali niechętnie.
W czasie wakacji nie było obowiązku uczenia się, więc zaraz po śniadaniu hasaliśmy w Zatroczu po parku, bawiliśmy się pod nadzorem niani w specjalnie dla nas urządzonej piaskownicy, próbowaliśmy sił na zainstalowanych w parku urządzeniach sportowych, zaglądaliśmy do ogrodu zimowego podziwiając egzoty i w ogóle chętnie przeszkadzaliśmy ogrodnikowi chcąc razem a to siać, a to podlewać, a to przycinać róże. Pod nadzorem opiekunów można było zbierać grzyby i jagody leśne, układać bukiety z polnych kwiatków, sporządzać zielniki, gonić kolorowe motyle i brać udział w zawodach pływackich urządzanych dla nas przez stryja Zdzisia, który przyjeżdżał z nową poślubioną żoną i małym synkiem. Z przypałacowego tarasu, dzięki temu, że nasz dziadek Józef kazał przekopać wyspę jeziorną zasłaniającą wyspę z resztkami zamku trockiego, był przepiękny widok na ruiny. Przeważnie w lipcu jeździliśmy do Połągi, gdzie na zakończenie sezonu kąpielowego (połowa sierpnia) organizowano wspaniałe kinderbale dla wszystkich dzieci z przedstawieniem teatralnym lub cyrkowym, różnymi zabawami, konkursami i nagrodami dla najlepszych.
W zatrockim majątku wielką atrakcją były jeziora, przy czym Tyszkiewiczowie mieli swój prywatny brzeg. Kąpiele nie tylko dorosłych i dzieci (pod opieką Francuzki bony, niani i instruktora pływania), ale też mężczyzn i kobiet odbywały się osobno. Podobnie rzecz miała się na nadbałtyckiej plaży w Tyszkiewiczowskiej Połądze gdzie, jak wspomina mieszkający tam do II wojny światowej śp. Alfred Tyszkiewicz, panowały śmieszne w obecnym pojęciu obyczaje: Były budki do rozbierania się dla pań. Mężczyzna wciągał te budki spod wydm do samej wody. I tam wychodziły z nich panie w kostiumach kąpielowych, od razu do morza. Kąpały się i wracały do budek, a on podwoził je z powrotem pod wydmy.
Z kąpieli na kurortach korzystały panny i panie z dobrych domów. Gwoli ciekawości udokładnię, że powożący budki nie miał prawa nawet się odwrócić, by na nie spojrzeć. Czterokołowe budki miały zamykane na drzwi wejścia z tyłu, a komunikowano się za pomocą sygnału trąbki akustycznej. Na kostiumy kąpielowe nakładano długie luźne płaszcze kąpielowe typu lekkich szlafroków. W nich też wchodziło się i wychodziło z drewnianych budek. Koń ciągnący taki plażowy „powóz” zatrzymywał się w morzu mniej więcej po pas, bo nie każda pani umiała przecież pływać. Do wody wchodziło się po stopniach schodków znajdujących się na tyłach budki.
Stroje kąpielowe jeszcze na początku lat 20. XX w. były pełne. Miały zakryte kolana i przynajmniej do połowy ręce. Pełne kostiumy obowiązywały także mężczyzn. Kąpano się w morzu w osobnych godzinach. W Połądze kobiety i dzieci korzystały z kąpieli morskich w godzinach 9-11. Mężczyźni po nich, do godz. 14-ej. Zegarki ręczne jeszcze przed II wojną światową były rzadkością, ale godziny kąpieli damskich i męskich obwieszczała podnoszona i opuszczana chorągiew na wysokim drewnianym słupie w okolicy plaży.
Po godzinie 14-ej kąpiel w morzu była surowo zakazana, by nie zakłócać wypoczynku spacerowiczom. Stała bywalczyni połągowskiego kurortu Helena Klotylda Ostrowska wspomina: Poza pomost w stronę miasteczka Połąga nie chodziło się prawie nigdy – tam bowiem nie obowiązywały żadne przepisy. Ludność, tak męska, jak żeńska, bez różnicy, kąpała się wspólnie dzień cały w stroju Adamowym bez żenady, co raziło nie tylko poczucie przyzwoitości, ale i zmysł estetyczny.
Kto miał pieniądze, a chciał swobody w wodzie i na piasku oraz „wymieszania plażującej płci” mógł udać się, jak na przykład właściciele podwileńskiego Landwarowa, do włoskiego Lido. Francuskie Biaritz czy Nicea były ziemianom z Wileńszczyzny także znane, ale też portugalska Madera swym łagodnym klimatem przyciągała chorych na astmę i suchoty. Ciekawe, że przed I wojną światową nie było na tej popularnej dziś także wśród turystów z Litwy wyspie ani bruku, ani asfaltowanych ulic, ani też powozów konnych. Owszem, były na wpół dzikie konie bez stangretów, dla odważniejszych. Nawet niepoganiane poruszały się z prędkością nie mniejszą niż 15 km na godzinę, więc jak potwierdził naoczny świadek, na wieczorne przyjęcia we fraku, lakierkach trzeba było jechać „trzymając się końskiego ogona”. Kobiety, dzieci i starcy mogli skorzystać z hamaku (a więc na leżąco) zawieszonym na grubych drągach, których końce na przemian lądowały na plecach dwóch drabów. Były też letnie sanie na żelaznych płozach ciągnięte przez woły. We wszystkich trzech przypadkach samemu trzeba było trzymać nad głową parasol przeciwsłoneczny lub przeciwdeszczowy.
Część druga artykułu - już niebawem.
Liliana Narkowicz
Rota
Fot. archiwum autorki
http://l24.lt/pl/ciekawostki/item/137216-latem-na-zatroczu-w-poladze-trokach#sigProGalleria91881cb7dd
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.