Ks. prałat Wojciech GÓRLICKI, dziekan nowowilejskiego dekanatu i proboszcz parafii pw. Matki Bożej Królowej Pokoju, absolwent radomskiego seminarium, obchodzi w tym roku podwójny jubileusz – 25-lecie kapłaństwa i 50. rocznicę urodzin.
Ks. Wojciech znany jest jako oddany duszpasterz, dobry kaznodzieja, organizator życia parafialnego, budowniczy kościoła w Kowalczukach i Nowej Wilejce, z czytelnikami „Tygodnika Wileńszczyzny" dzieli się swoim doświadczeniem wiary i kapłaństwa.
Papież św. Jan Paweł II, odwiedzając swoją Małą Ojczyznę – Wadowice, mówił, „tutaj się wszystko zaczęło". Zapewne Ksiądz też ma takie, bliskie sercu, miejsce, gdzie się wszystko zaczęło?
Szydłowiec, nieopodal Radomia – to moja rodzinna parafia, która z czasem została podzielona na dwie. Mój rodzinny dom należy do nowo powstałej parafii – Szydłówek. Zaczęło się zaś wszystko w katolickiej rodzinie, w której rodzice – Irena i Andrzej – troszczyli się o życie duchowe i religijne. Większość obowiązków spadło przede wszystkim na mamę, gdyż tato zmarł, gdy miałem 9 lat. Mama dbała o to, aby był codzienny pacierz i niedzielna Msza św. Ta pierwsza lekcja religii w rodzinnym domu pozostała do dzisiaj. Potem zostałem ministrantem i byłem związany z życiem parafialnym, uczestniczyłem w rekolekcjach oazowych dla młodzieży.
Czy na decyzję o kapłaństwie wpłynęło coś konkretnego, czy też powołanie formowało się w ciągu lat?
Decyzję o podjęciu studiów w seminarium podjąłem na rok przed maturą, wcześniej nie zastanawiałem się nad tym, żeby zostać kapłanem. I na tę decyzję wpływ miało pewne wydarzenie, o którym pamiętam do dzisiaj.
Z mojej rodzinnej miejscowości pochodzi pewien kapłan – Wacław Depo, obecny metropolita częstochowski, który będąc kilka lat starszy ode mnie, już jako ksiądz, zabierał mnie z sobą na różne wyjazdy. Kiedyś pojechałem z nim na rekolekcje do sióstr urszulanek w Pniewach. Ks. Wacław miał zaproszenie od zakonnic, aby wziąć udział w uroczystości ślubów wieczystych, poza tym miał w Pniewach sporo znajomych. Ja, jako młody ministrant, pojechałem właściwie bardziej dla towarzystwa. A ponieważ w Pniewach nie bardzo miałem czym się zająć, słuchałem rekolekcji dla zakonnic. Prowadził je ks. Kazimierz Orzechowski, polski aktor i duszpasterz środowisk aktorskich (znany z filmu „Złotopolscy"). Właśnie podczas tych rekolekcji olśniła mnie myśl, czy aby nie zostać kapłanem. Po tym nie było już żadnego wahania. Dzisiaj nawet nie pamiętam, o czym były konferencje podczas rekolekcji. Fakt, że skoro były dla sióstr zakonnych przed ślubami wieczystymi, to dotyczyły powołania. Nie odebrałem też rekolekcjonisty, jako kapłana, którego chciałbym w życiu naśladować. Wiedziałem tyle, że Bóg powołuje mnie na drogę kapłaństwa.
Jak to jest z powołaniem, czy trzeba mieć pewne predyspozycje, po których można rozpoznać, kto nadaje się na księdza? Czy młody chłopak waha się – jak podoła wyzwaniu, i czy poradzi sobie?
Wtedy absolutnie o tym nie myślałem. Nieco później, gdy już byłem studentem seminarium, to oczywiście się zastanawiałem, jak każdy kleryk, w jaki sposób będę głosił kazania, jaki styl pracy obiorę... Wraz z tym przychodzi też świadomość, że wszystkiego trzeba się nauczyć.
Dzisiaj, po doświadczeniu 25 lat kapłaństwa, wiem, że powołanie jest czymś, co się ma od początku. Istnieje tylko kwestia czasu, kiedy człowiek je rozpozna, odczyta i w jaki sposób odpowie na nie. Bóg powołuje nas już od poczęcia i zadaniem człowieka jest rozpoznanie powołania. Mam na myśli każde powołanie – także do bycia ojcem i matką, żoną i mężem, do pracy w tej, czy innej dziedzinie. Nasze talenty, które posiadamy, podpowiadają, kim możemy zostać, czym się zajmować w życiu. Ważne, aby człowiek rozpoznał to powołanie i nie bał się iść za Bożym głosem. Uważam, że w moich czasach łatwiejsze było rozpoznanie powołanie. Sprzyjała temu religijna atmosfera i w domu, i środowisku, w którym się wychowałem. Było więcej ciszy, która umożliwiała wsłuchiwanie się w siebie.
Współczesnej młodzieży jest trudniej?
Na pewno. Dzisiaj młodzież jest bardziej rozkojarzona i rozbita wewnętrznie, poprzez różnego rodzaju nowości cywilizacyjne: telewizję, jeszcze bardziej – Internet, kreowanie rzeczywistości przez media. Mało jest wsłuchiwania się w siebie. Dlatego też teraz młodzi tak niechętnie podejmują wyzwanie odpowiedzialności za siebie nawzajem i boją się zakładania rodziny.
Na srebrnym jubileuszu kapłaństwa w Radomiu kaznodzieja – wasz były ojciec duchowny ks. Edward Poniewierski – zwrócił uwagę, że po ćwierć wieku nikt nie odszedł z kapłaństwa. Podkreślił wagę i znaczenie modlitwy śp. bp. Edwarda Materskiego, który pokazał klerykom, że w posłudze kapłańskiej istotna jest postawa bycia z ludźmi, a nie ponad nimi. Jak wpłynęły na Księdza lata w seminarium?
Seminarium – to najważniejszy okres w życiu kapłana. Czas formacji, ukierunkowania młodych chłopców, kształtowanie się osobowości. Do seminarium wstąpiłem w Sandomierzu, gdzie studiowałem przez pięć lat. Był to czas, gdy w nowo powstałej diecezji radomskiej seminarium się budowało. Ostatni rok kończyliśmy już w Radomiu. Seminarium wspominam jako piękny czas – lata studenckie są zawsze najpiękniejsze. Mieliśmy kapitalnych profesorów; byli oni świetnymi znawcami dziedziny, którą wykładali – bibliści, teolodzy, filozofowie, prawnicy. Oprócz tego byli to dobrzy wychowawcy, prawdziwe autorytety. Myślę, że każdy z nich – to osobowość. Seminarium kładło też nacisk na formację duchową i intelektualną kleryków. Niektórzy z tych wychowawców odeszli do Pana, z innymi – przyjaźnimy się, jak np. z ks. abp. Wacławem Depo. Jest on mentorem mego kapłaństwa. W seminarium był przez jakiś czas ojcem duchownym, potem – rektorem, zawsze cieszył się dużym autorytetem.
Miałem też dobrych proboszczów w parafiach – najpierw z mojej rodzinnej miejscowości. Pierwszą praktykę, już jako diakon, odbyłem w wiejskiej parafii Rzuców. Proboszczem był tam śp. ks. Henryk Krzosek. Bardzo szlachetna postać. Proboszcz, który tworzył moją rodzinną parafię w Szydłówku, do dzisiaj tam pracuje – ks. Krzysztof Śliwak. Święceń kapłańskich w radomskiej katedrze udzielił mi ks. bp Edward Materski – wielki autorytet i postać, wyjątkowy człowiek o wielkiej mądrości.
Jak Ksiądz wspomina dzień święceń?
Nie przypominam sobie, aby ze święceniami były związane jakieś ogromne emocje. Czułem spokój i towarzyszyła mi świadomość, że pewien etap w życiu został zakończony, a nowy się rozpoczyna.
Po święceniach czas oczekiwania na nominację do parafii...
Pierwsza parafia – to jak pierwsza miłość. Nie zapomina się o niej nigdy... Była to nowo powstała parafia w Ostrowcu Świętokrzyskim. Warunki pracy były dość specyficzne: dopiero rozpoczęta budowa kościoła, Msze św. odprawialiśmy w prowizorycznej kaplicy, a mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu w bloku. Moim proboszczem w tej parafii był świetny ksiądz – Jan Bukowski, do dzisiaj pracuje w tej parafii. Człowiek bardzo duszpasterski, optymistycznie nastawiony do życia. I dla mnie, jako dla księdza, stawiającego swe pierwsze kroki w kapłaństwie, bardzo dobry nauczyciel, opiekun, pomocnik.
Wiele serca włożyło się w duszpasterstwo w tej parafii: współpraca z dziećmi i młodzieżą, spotkanie z ministrantami, rodzinami. Był to rok, gdy do szkół wróciła religia, nauczałem wtedy w technikum budowlanym – miałem 30 godzin tygodniowo lekcji w klasach składających się z samych chłopaków. Dobry był skład nauczycielski w szkole, gdzie starsi pedagodzy wspierali młodszych kolegów. Młody kapłan bardzo się emocjonalnie przywiązuje do pierwszych ludzi, do których jest posłany, dlatego niełatwo przyszło mi opuścić tę parafię.
Tym bardziej, że odszedł Ksiądz stamtąd po roku pracy i to w celu wyjazdu na Litwę, jak do tego doszło?
Gdyśmy kończyli seminarium, to istniał w episkopacie Polski plan, aby z każdej diecezji wysłać kilku kapłanów do pracy za wschodnią granicę. Wtedy byliśmy już diakonami i ks. bp Materski spytał, czy ktoś z nas nie chciałby wyjechać. Zgłosiłem się... Natomiast, gdy otrzymaliśmy święcenia, jakoś nie było o tym mowy. Po roku znowu wrócono do sprawy i biskup mnie spytał, czy pojechałbym. Wtedy to już tak bardzo nie chciałem opuszczać mojej pierwszej parafii, ale nie wypadało odmówić biskupowi, kiedy wcześniej się obiecało.
Na Litwie przyjął mnie ks. bp Juozas Tunaitis. Był to czas po śmierci ks. kardynała Steponavičiusa, a kard. Bačkis nie był jeszcze mianowany do wileńskiej archidiecezji. Biskup skierował mnie do Ejszyszek i tam się uczyłem wszystkiego. Przez kilka pierwszych tygodni pracowałem z proboszczem śp. ks. Janem Ulickasem, który po miesiącu otrzymał skierowanie do parafii św. Kazimierza w Nowej Wilejce. Wtedy zostałem sam, bo proboszczem w Ejszyszkach był ks. Bronius Krakevičius, który obsługiwał też Koleśniki. Podzieliliśmy się w taki sposób, że ja, jako wikary, obsługiwałem Ejszyszki, zaś on – Koleśniki. Zamienialiśmy się tylko na litewskie Msze św., których wtedy jeszcze nie celebrowałem. Dopiero później, gdy Koleśniki otrzymały nowego proboszcza, ks. Bronius przyszedł do Ejszyszek i pracowaliśmy w tej parafii wspólnie. Po kilku latach dołączył do nas z radomskiej diecezji ks. Szymon Wikło.
Jak Ksiądz wspomina pierwszy kontakt z mieszkańcami Wileńszczyzny?
Było fajnie i miło. Wierni przyjęli mnie z wielkim szacunkiem. W pamięci pozostało sporo spotkań z ludźmi, którzy dotknęli historii – mieli doświadczenie Armii Krajowej, wojny, Syberii. Żywa historia... Przed 24 laty sporo było tych ludzi, których teraz już nie ma.
O działalności duszpasterskiej kapłanów w Ejszyszkach głośno było w latach 90. też w Wilnie. Wtedy zrodziły się w archidiecezji piesze pielgrzymki do Ostrej Bramy. Był to czas wielu powołań z parafii w Ejszyszkach...
Gdy przyjechałem do Ejszyszek, to zacząłem katechizować w szkole. Wspólnie z ks. Szymonem organizowaliśmy duszpasterstwo dla dzieci i młodzieży. Zorganizowaliśmy trasę pieszych pielgrzymek Ejszyszki – Ostra Brama, z postojami i noclegami. Myśmy prowadzili grupę żółtą – rejonu solecznickiego, zaś białą – wileńskiego ojcowie dominikanie z Wilna. W Ejszyszkach pracowałem jako wikary 5 lat, potem zostałem skierowany do parafii w Szumsku już jako proboszcz, gdzie byłem 7 lat.
W międzyczasie była też nauka języka litewskiego?
Nie było łatwo: zarówno środowisko w Ejszyszkach, jak i Szumsku, niezbyt temu sprzyjało. Uczyłem się w większości teorii, zaś do praktycznego zastosowania wiedzy językowej zmobilizowała mnie parafia w Nowej Wilejce. Najważniejsze w uczeniu się języka, to nie bać się mówić, nawet z błędami.
Tak się składa, że od początku drogi kapłańskiej towarzyszy Księdzu budowa: seminarium kończył Ksiądz, które się budowało, prymicje też były w kościele parafialnym, który dopiero powstawał, i pierwsza parafia – to też budowa. Na Litwie dwie parafie, w których Ksiądz jest proboszczem – to także budowa. Jak udaje się pogodzić sprawy materialne i duchowe: budowę i duszpasterstwo, do którego przede wszystkim kapłan jest powołany?
Trzeba robić to, co jest do zrobienia, co Bóg stawia na naszej drodze. Wszystkiego w życiu nie da się zaplanować, więc należy być otwartym na wyzwania. Myślę, że przy sprawach materialnych, o które proboszcz powinien się troszczyć, a które pochłaniają czas, siły i energię, nie należy zapominać o kwestii duchowej. Nie wolno zaniedbać duszpasterstwa, bo ono jest najważniejsze, wszystko inne – to dodatek. Oczywiście, ważny dodatek, bo parafia powinna też funkcjonować w jakimś materialnym wymiarze, ale bardzo istotne, aby sprawy materialne nie zepsuły życia duszpasterskiego.
Na co Ksiądz stawia podczas pracy duszpasterskiej w parafii?
Im jestem starszy, tym bardziej sobie uświadamiam, że to, co możemy dać innym, wcześniej ktoś w nas wypracowuje i kształtuje. Takim środowiskiem, które najbardziej nas wypełnia, jest przede wszystkim dom rodzinny. To w rodzinie otrzymałem fundamenty wiary. Człowiek, póki jest młody, nie uświadamia sobie tego, myśli, że urodził się z takim, a nie innym talentem. Ale im człowiek dojrzewa, tym większą posiada świadomość, że to co ma, zostało wcześniej wypracowane, ukształtowane, wyrobione. Dzisiaj wiele jest rodzin poranionych. W związku z tym młodzież nie ma trwałego fundamentu, wzorca, czy autorytetu. Nie łatwo odczytać powołanie, zakładać rodzinę, przyjąć na siebie obowiązki, odnaleźć się w kapłaństwie i rodzinie. Dlatego należy promować dobre podstawy rodziny.
Dzisiaj słyszymy narzekania, że jest mało powołań, co jest tego powodem?
Trudno ocenić. Pamiętam czasy, że na Litwie powołań było niemało. Znaczenie ma wiele czynników: trudniej młodzieży rozpoznać, do czego powołuje ją Bóg. W świecie atmosfera szumu, hałasu, robienia kariery nie sprzyja religijności, wiele środowisk krytykuje Kościół. Na pewno też praca w parafii jest jednym z czynników wpływających na powołania. Jestem przekonany, że te negatywne sytuacje są przejściowe, i głęboko wierzę, że nie zabraknie nam duchowieństwa. Bo to Pan Bóg jest Panem historii, a nie jakieś tam światowe trendy i koniunktury.
Jedną z form pracy duszpasterskiej Księdza jest pielgrzymowanie. W jaki sposób wpływa ono na rozwój duchowy wiernych?
Pielgrzymowanie potrafi ludzi zjednoczyć, ale też daje kapłanowi dobrą okazję, aby przekazać wiernym jakiekolwiek duchowe wartości, ukazać Kościół w pozytywnym świetle. To, co zostawia się pielgrzymom podczas wspólnego pobytu w miejscach świętych, to procentuje w ich rodzinach, wzajemnych relacjach, w całej parafii. Pielgrzymka zawsze pogłębia i umacnia.
Pismo święte mówi, że kapłan z ludu jest brany i dla ludu ustanawiany. W uproszczeniu można powiedzieć, że ksiądz to też człowiek, który ma swoje zamiłowania i hobby...
Owszem, każdy człowiek powinien mieć jakąś pasję. Ponieważ lubię aktywny odpoczynek, to zimą jeżdżę na nartach, zaś w okresie letnim dominuje jazda na motocyklu. Pod tym kątem organizuję sobie też wakacje.
Srebrny jubileusz kapłaństwa, to okres podsumowań, podziękowań, ale też jakieś plany na przyszłość...
W Nowej Wilejce dobrze się współpracuje z parafianami, ludzie są serdeczni i otwarci. Myślę, że nadal będziemy działać w tym kierunku, aby stale ulepszać życie duszpasterskie w parafii.
Rozmawiała
Teresa Worobiej
"Rota"