Jak się rozpoczęła Pana przygoda z muzyką? Czy Panu, tak jak Jankowi Muzykantowi, od najmłodszych lat „grało w boru" i „wiatr grał w widłach"? Skąd ta fascynacja dźwiękiem skrzypiec? Rodzinne predyspozycje?...
Jak wstąpiłem do szkoły muzycznej, to trudno było nie pokochać muzyki. Były różne lekcje i zmuszano nas do nauki.
Jednak zanim zacząłem się uczyć muzyki, pierwszą wiedzę o niej otrzymałem w rodzinnym domu.
Mój tata grał na organach, m.in. w kościele św. Bartłomieja na Zarzeczu. Dziadek od strony tatusia, Mieczysław Lewicki, był wybitnym śpiewakiem wiejskim. A dziadek Feliks – od strony mamy – był legionistą. To on nauczył mnie wszystkich legionowych pieśni, jakich nie ma w śpiewnikach. Był szewcem. Szył buty i cały czas śpiewał te pieśni. Znał ich mnóstwo. Babcia także bardzo dużo mnie nauczyła pieśni, wierszy. Recytowała poezję w różnych językach. Skończyła gimnazjum carskie i miała dobre wykształcenie. Przekazała mi romantyczne pieśni rosyjskie, bardzo różne, również te, mniej znane XIX-wieczne romanse oraz wiele pieśni religijnych.
Ale ja miałem też dobrych nauczycieli. Jedna z nich, pani od skrzypiec Emilia Armoniene, z domu Piłat, pochodziła od strony Kowalczuk. Ona uczyła się jeszcze za polskich czasów w Konserwatorium Muzycznym im. Karłowicza w Wilnie u hrabiny Ledóchowskiej. Pani Emilia ze mną zawsze rozmawiała po polsku. W starszej klasie uczył się Mula Glezer. Z nim rozmawiała po żydowsku, czyli w jidysz. Pani Emilia pamiętała jeszcze dawne czasy, jej także udało się mnie zachwycić tym romantycznym, przedwojennym Wilnem.
Wielki wpływ na mnie wywarł też Tadas Šernas, który prowadził program muzyczny dla dzieci „Do re mi šalyje". Zawsze uczestniczyliśmy w tych programach, które były na żywo emitowane w telewizji. To były całkiem inne czasy. Tadas, choć pochodził z Kowna, rozmawiał po polsku, znał polskie wiersze, pieśni. Zaproponował mi, żebym ułożył melodię do wiersza „Jabłoneczka mała, kwiatem się odziała". Ułożyłem. Tak mu się spodobała, że rozpisał utwór na cały zespół i graliśmy go w telewizji. Dziewczęta śpiewały piosenkę po polsku, wcale nie rozumiejąc tekstu...
Rzeczywiście, to były całkiem inne czasy... Co zostało w pamięci z tamtych lat?
Uczniowie Wileńskiej Szkoły Sztuk Pięknych im. M. K. čiurlionisa latem mieli muzyczne obozy w Trokach. W 1980 roku jako pierwsze dzieci z Litwy pojechaliśmy do Szwecji. To było wydarzenie! Razem z zespołem szkolnym jeszcze przed stanem wojennym pojechałem do Polski... Takie ciekawe wspomnienia mam z dzieciństwa. A gdy przyjechali do nas harcerze z Polski, pan Šernas wszystkim rozdał w prezencie ręcznie wypisane nutki tej mojej piosenki. Także kiedyś nauczyciele byli bardzo uważni, może bardziej uduchowieni. Osobiście podchodzili do każdego ucznia. Na pewno i teraz nie brakuje dobrych i oddanych nauczycieli, ale moi nauczyciele wywarli na mnie ogromny wpływ. Wiele mi dali.
Widać, że ma Pan fenomenalną pamięć. Ale potrafi Pan także świetnie improwizować. Czy to cecha wszystkich muzyków?
Jestem bardzo uważny w drobnostkach. I to mi czasami przeszkadza w życiu. Bo ja widzę na świecie dużo piękna, ale też dużo brzydoty i niesprawiedliwości... Nieraz wręcz nienaturalny, przykładowy porządek... A pamięć swoją ćwiczę, bo wujek Maniek (Marian Wojtkiewicz, przed laty solista „Kapeli Wileńskiej" – przyp. aut.) mnie przekonywał, aby uczyć się wierszyków.
Mam dar improwizacji, bo, na przykład, od razu mogę zaśpiewać zupełnie nieznane dla mnie pieśni. Kiedyś miałem pewne zdarzenie. Moi przyjaciele muzycy kupili chatę na pograniczu z Białorusią, za Kamionką. Tam ludzie rozmawiają takim dziwnym językiem, który, jak sądzę, jest pozostałością języka, jakim posługiwano się w Wielkim Księstwie Litewskim.
Na przyjęciu był pewien dziadek, który zaczął śpiewać piosenkę w tym języku. Zacząłem śpiewać razem z nim. Pamiętam, jaką radość miał w oczach, jak się cieszył, że ktoś oprócz niego zna tę pieśń...
Niedawno obchodził Pan podwójny jubileusz: 50-lecie urodzin i 25-lecie działalności artystycznej, czego najserdeczniej gratulujemy. Jakie refleksje wzbudzają te okrągłe daty, czy jest Pan zadowolony z życiowego wyboru?
W zasadzie to nie ja wybrałem, tylko mnie wybrano... Wówczas była taka komisja, która odwiedzała przedszkola i wyłapywała talenty. Uważam, że bardzo ważne zadanie spełniała. Poradziła rodzicom, żeby oddali mnie do muzycznej szkoły. Także w zasadzie mój wybór dokonany został przez przypadek. Nie wiem, jak moje życie potoczyłoby się, żebym wtedy nie wstąpił do szkoły muzycznej, następnie do konserwatorium.
Wiele dzieci z polskich rodzin uczy się i pomyślnie kończy szkoły muzyczne, a jednak niewiele z nich toruje sobie drogę jako zawodowi muzycy. Dlaczego takich maestro Lewickich jest w naszym polskim społeczeństwie na Litwie tak znikomo mało?
To dlatego, że zawód muzyka jest bardzo trudny i niewdzięczny. Bo jak widzi się artystę w telewizji, na koncertach, te kwiaty i brawa – to jedno. Ale ile trzeba poświęcić trudu i cierpliwości, najpierw, żeby opanować dobrze swój warsztat, wyćwiczyć się w działalności czy to jako wokalista, czy jako instrumentalista, czy nawet jako kompozytor... A dzisiaj żyjemy w takich czasach, kiedy wszystko, jakby niechcący się staje. Dawniej, jeżeli chciało się jakąś książkę zdobyć, czy film obejrzeć, to, trzeba było, nie wiem jak, się o to postarać. A teraz to wszystko jest w sieci – łatwo dostępna informacja. Obecnie nawet bardzo zdolny człowiek, znajduje się pod taką presją, aby wśród tego masowego przesytu znaleźć coś dla siebie. Mamy przesyt wszystkiego. Człowiek, nie może skupić uwagi, żeby kształcić się w jednym kierunku, bo i to ciekawe, a i tamto też fajne...
Wiem, ilu takich zdolnych chłopców zaczyna się uczyć muzyki, a później idzie do sportu. Chcą poznać świat w różnorodny sposób. A tu trzeba wiedzieć, że jeżeli działasz w tym kierunku, to w innym będziesz działał mniej. Jeżeli będziesz muzykiem, to nie będziesz miał żadnych wspólnych świąt Bożego Narodzenia, Sylwestrów, żadnych wolnych wieczorów i weekendów. Widziałem takie wypadki, jak rodzice sprzedawali skrzypce, bo córka, choć bardzo zdolna dziewczynka – najlepsze oceny, konkursy – nie widziała swojej przyszłości, jako skrzypaczka. No, bo trzeba jechać na koncert, czekać, próbować. Taka dziwna forma istnienia...
Na Wileńszczyźnie, wśród ludzi młodych, ostatnio pojawiają się nowe formy muzykowania. Okazuje się, że nie jesteśmy skazani wyłącznie na folklor. Czego potrzeba, aby zachęcić ich do wyrażania własnej osobowości poprzez muzykę?
Niedawno w klubie dyskusyjnym młodzież mnie pytała, dlaczego ludzie z doświadczeniem nie pokierują tą młodzieżą? W odległych czasach był Jan Mincewicz, który do tej pory jest bardzo uczynny. Był śp. Władysław Korkuć. Jest mój przyjaciel z „Kapeli Wileńskiej" Zbyszek Sinkiewicz, który wyrósł w tym zespole, później założył w Białej Wace szkolny zespół młodzieżowy. Jego uczeń Waldek, wyjątkowo zdolny człowiek, teraz gra i śpiewa na weselach. On nie poszedł drogą zawodową, lecz realizując swój talent, mnóstwo dobrego robi dla ludzi. To bardzo ważne, żeby ktoś starszy pokierował młodym człowiekiem.
W Niemenczynie powstał zespół „Black Biceps", więc dlaczego by go nie wypromować na Wileńszczyźnie, nie zrobić trasy po dyskotekach? Dlaczego taki zespół nie mógłby uczestniczyć w festiwalach muzyki alternatywnej w Polsce?.. Czemu by nie przedstawić go, jako ciekawe zjawisko? Rok, drugi, a stanie się „White Biceps"... Gdy ostatnio byłem na festiwalu w Mrągowie, połowa miejsc była pustych. Bo jest to już oklepana, skostniała formuła. Myśląc o kulturze, trzeba cały czas szukać. Nawet działając w sferze zawodowej muzyki klasycznej już nie wystarczy perfekcyjnie zagrać, bo ludzie oczekują jakiegoś specjalnego podania utworu.
Naszej młodzieży brakuje managementu i fachowej opieki starszych ludzi, takiego miejscowego „ministerstwa kultury", które by podtrzymało, pomogło się rozwinąć. Myślę, że to Związek Polaków na Litwie musiałby powołać taki oddział kultury, który by się zajął promocją młodych zdolnych Polaków. My, Polacy, jesteśmy trochę odmienni uczuciowo, niż Litwini.
Czy muzyka ma narodowość? Jak się odnajdują Polacy na litewskiej scenie?
Na pewno tak jest. Muzykę turecką, na przykład, cechuje ogromna emocjonalność i niezwykły temperament, właściwy temu narodowi. Kiedyś dyskutowaliśmy z Alicją Rybałko i Stanisławem Widtmannem, który jest z zawodu biologiem, czy może być emocjonalność genetyczna, narodowa. I oni, najpierw co do tego nastawieni sceptycznie, potem przyznali mi rację. Choć nie jestem naukowcem, to jednak z obcowania z ludźmi wnioskuję, że istnieje takie zjawisko, jak emocjonalność i mentalność narodowa, narodowy krąg kulturowy, który wyraża się nawet poprzez inny sposób zachowania, inne reakcje ludzi podczas koncertów. I cieszę się, że w litewskiej kulturze, udało się zaistnieć: i mnie, i wokalistkom Ewelinie Saszenko i Katarzynie Zvonkuviene, i jazzmanowi, saksofoniście Janowi Maksymowiczowi, także wielu wykonawcom Rosjanom, którzy urozmaicają tę litewską mentalność kulturową.
Oprócz tego, że gra Pan pierwsze skrzypce w Litewskiej Państwowej Orkiestrze Symfonicznej, udziela się Pan w wielu ciekawych projektach twórczych. Jest Pan autorem i inicjatorem wielu z nich. „Kapela Wileńska" już dawno podbiła nasze serca, był też kabaret „Chata", „Alicja w krainie Wilna", w planach – założenie orkiestry młodzieżowej...
Działam od projektu do projektu. Oto zakończyło się moje pięćdziesięciolecie, zaczęło się coś innego. Nie zawsze udaje mi się wszystkie projekty zrealizować, czasami muszę z niektórych z nich zrezygnować, nawet z tego powodu, że nierzadko pokrywają się w czasie.
Jestem w takim okresie życia, kiedy już tak bardzo nie muszę dbać o własną karierę. Nie muszę dbać o koncerty, bo mam kilku menedżerów. W orkiestrze symfonicznej mam dyrektora, który organizuje występy, ocenia propozycje. Ta cała struktura pozwala mi zaistnieć, jako artyście. Dzięki niej mam rezerwę czasu, żeby udzielać się społecznie w różnych projektach. Bo to jest ciekawe. Być może mógłbym być niezależnym twórcą, nie angażować się w projekty telewizyjne, orkiestrowe, ale wtedy bym mniej zdziałał w życiu. Dopóki jest zapotrzebowanie na moją sztukę, staram się być jak najbardziej użyteczny dla wszystkich. Cieszę się, że młodzi artyści, szczególnie Jan Maksymowicz i Ewelina Saszenko, którą długo znam, otrzymali ode mnie jakieś wsparcie.
Podczas koncertu jubileuszowego w Pałacu Kongresowym zagrał Pan razem z synem Konradem. Czy często się zdarza takie rodzinne muzykowanie?
Mamy mało możliwości, by grać razem. Kilka razy okazyjnie zagraliśmy w duecie, ale mamy praktykę grania w duecie skrzypcowym, bez towarzyszenia orkiestry. Natomiast była taka idea, aby na koncercie jubileuszowym zagrać wspólnie z orkiestrą symfoniczną. Był też gitarzysta, Aurelijus Globys. To było bardzo wielkie przeżycie. Takie jubileuszowe koncerty, to rzeczywiście okazja do wspólnego świętowania. Konrad bardzo dużo czasu poświęca na studia, na granie, uczenie się. Takie jest życie muzyka – wielogodzinne ćwiczenie. Ale z rodziną tak jest, że każdy idzie swoją drogą. Konrad idzie swoją drogą, ja idę swoją. Starszy syn Stefan ma absolutny słuch, ale z muzyką nie chce się związywać. On jest prawnikiem i działa na zasadzie pomocy ludziom, pomaga rozwiązywać ich problemy, stara się naprawiać świat.
Jakie ma Pan marzenia?
Odkąd siebie pamiętam moim największym marzeniem było to, żeby być starym. Staruszkiem... Nie wiem, skąd to marzenie powstało, czy coś jest z nim związane?... Tylko teraz jak o tym opowiadam ludziom, jak mi zaczynają zadawać pytania, precyzuję, że chciałbym być w miarę zdrowym staruszkiem...
Na pewno to marzenie się spełni za kolejnych 50 lat. A tymczasem?...
Mam wiele innych marzeń, sporo nowych projektów związanych z działalnością muzyczną. I jeszcze wiele utworów do zagrania. Teraz, gdy skończyłem pięćdziesiąt lat, zaczęła się moja kariera solistyczna, jako skrzypka orkiestrowego. Już mam zaplanowany na 2016 rok występ z orkiestrą z „Koncertem Mendelsohna". Na rok 2017 – z „Koncertem Czajkowskiego". Są siły, jest inwencja, więc chcę się jeszcze rozwijać muzycznie, a nie tylko dzielić dorobkiem. Dużo też chciałbym zrobić wspólnie z młodzieżą. Moim wiecznym marzeniem jest to, aby z tych uzdolnionych ludzi na Wileńszczyźnie stworzyć rozrywkowy zespół folklorystyczno-rockowy. Podczas Zjazdu Wilniuków na bazie zespołu litewskiego już popróbowaliśmy stworzyć taki zespół, który bardzo się wszystkim spodobał. Lecz był tylko jednorazowym zjawiskiem. Później z zespołem „Zgoda" wystawiliśmy operę rockową „Pan Tadeusz". Ale to też było takie okazyjne przedsięwzięcie. Chciałbym, żeby te wszystkie stare pieśni ludowe brzmiały już tak tanecznie, rozrywkowo. Żeby nasza młodzież mogła nie tylko słuchać hitów przywiezionych z Ameryki, ale też mieć dostęp do własnej, miejscowej muzyki. Myślę, że w najbliższych latach zabiorę się do tej działalności i to uda się zrealizować.
Rozmawiała Irena Mikulewicz
"Rota"