– Przywiązywali mnie, na przykład, na krowiej listwie, żebym nie plątała się w ich zabawy oraz, wiadomo, żebym się nie potknęła, nie upadła i nie pobrudziła ubrań – wspomina kobieta. – I tak spędzałam czas ich zabawy. Podjadałam rosnący obok szczaw, czasem sobie drzemałam na ziemi.
Rodzina Danutė mieszkała we wsi Szyliszki, w pobliżu puszczy Labanoras. Ponieważ nie było warunków do codziennego chodzenia do szkoły, rodzice wysłali dzieci, również Danutė, do szkoły z internatem w Małych Święcianach.
– W internacie po raz pierwszy sprawdzono mi wzrok. Lekarze byli przerażeni – wspomina rozmówczyni. – Nie rozumieli, jak mając tak słaby wzrok, jestem w stanie w ogóle cokolwiek robić.
Mimo silnej wady wzroku szefostwo internatu pozwoliło Danutė zostać. Ten okres jednak przywołuje kobiecie nie mniej traumatyczne wspomnienia.
– W tamtych czasach społeczeństwo nie rozumiało osób niedowidzących – mówi ostrożnie Danutė. – Oczywiście, przypisano mi mocne okulary, posadzono w pierwszej ławce, ale nadal nie widziałam, co nauczyciele piszą na tablicy. To z kolei ich frustrowało i złościło.
Nieraz wobec dziewczynki stosowano karę cielesną – bito za niepoprawne przepisanie zdania czy wyrazu z tablicy. Szczególnym brakiem zrozumienia wykazała się, zdaniem Danutė, pani od francuskiego.
– Pani wiedziała, że nie widzę, ale i tak mnie biła taką dużą linijką – wspomina Danutė. – Czasami pozwalała mi podejść do tablicy i przyjrzeć się tym francuskim wyrazom, które na niej zapisywała, z bliska. Ale nie będę przecież tak cały czas przy tej tablicy stała. Biła za każdym razem, kiedy nie rozumiałam, co jest napisane na tablicy.
Dziewczynka trzymała te doświadczenia i przeżycia w tajemnicy. Nie opowiadała o nich nawet swoim rodzicom.
– Rodzice i tak nie mieli łatwo – opowiada Danutė. – Nie chciałam ich obarczać jeszcze swoimi problemami.
Szkoła z internatem dla niewidomych w Kownie
– W internacie w Święciankach spędziłam osiem lat – kontynuuje Danutė. – Naukę w klasie dziewiątej zaczęłam pobierać w szkole z internatem dla niewidomych w Kownie.
Tu wzrok Danutė nikomu nie zawadzał, bowiem z tą samą niedomogą zmagali się również inni uczniowie.
– W Kownie było mi znacznie lepiej – wspomina kobieta. – Moi koledzy z klasy nie widzieli w ogóle albo widzieli gorzej ode mnie.
Naukę Danutė kontynuowała w szkole z internatem dla niewidomych w Wilnie, a po jej ukończeniu zaczęła się zastanawiać nad swoją przyszłością, w tym ścieżką zawodową. Jako kobieta niedowidząca nie miała zbyt szerokiego wyboru.
Chór niewidomych i niedowidzących
– Jestem niezwykle wdzięczna losowi, że po ukończeniu internatu w Wilnie trafiłam na ogłoszenie o naborze do Litewskiego Państwowego Chóru Niewidomych i Niedowidzących – opowiada Danutė. – Nie miałam wykształcenia muzycznego, ale słuch mam dobry. Zdecydowałam się wystartować w naborze, wygrałam i dostałam się do chóru.
Śpiewanie w chórze państwowym nie tylko sprawiało przyjemność Danutė, ale pozwalało zarobić na życie. Jak wspomina kobieta, życie w chórze i z chórem było niezwykle interesujące i dynamiczne. Co prawda, nie było słane różami. Każdy utwór należało odpowiednio przygotować, co dla osoby nieposiadającej wykształcenia muzycznego stanowiło nie lada wyzwanie. Mimo wszystko w chórze Danutė spędziła 34 lata. Przyszedł jednak czas, kiedy czuła, że chce w swoim życiu coś zmienić.
– Zrozumiałam, że chcę nieść pomoc innym ludziom – zwierza się kobieta. – To chyba odziedziczyłam po swoich rodzicach.
Matka Danutė była zielarką. Zbierała zioła, zanosiła je chorym, stawiała bańki. W tamtych czasach, jak mówi kobieta, wezwanie lekarzy na wieś graniczyło z cudem, toteż każdy, kto był w stanie pomóc w jakikolwiek sposób, był na wagę złota. Danutė nie ukrywa, że pomimo swej poważnej niepełnosprawności spotkała w życiu wielu ludzi o szlachetnym sercu, którzy bardzo jej pomogli. Teraz więc chciała również nieść pomoc potrzebującym.
– Decyzję o odejściu z chóru podjęłam lekko po czterdziestce – mówi z uśmiechem. – Oczywiście, dla wielu z pracy, ale też dla rodziny była nieoczekiwana i wręcz niezrozumiała. Żegnając się dyrektorowi chóru zdradziłam, że przez wiele lat leczyłam dusze, a teraz chcę spróbować leczyć ciała.
Danutė ukończyła Kolegium Wileńskie i została profesjonalną masażystką.
– Nie zmieniłabym swego obecnego zawodu na żaden inny – wyznaje. – Masaż jest teraz zarówno moim hobby, jak i pracą. Sprawia mi niebywałą przyjemność.
Masażystka z zawodu
– Kiedy ukończyłam studia z masażu, wydawało mi się, że sporo wiem i umiem – opowiada Danutė. – Ale kiedy zaczęłam pracować z chorymi ludźmi, zdałam sobie sprawę, że jest to bardzo odpowiedzialna praca. Pacjenci ufają ci i oczekują rezultatów.
Rozmówczyni przyznaje, że stawiając pierwsze kroki w zawodzie czasem nawet nie spała w nocy. Wspominała każdego pacjenta, masaż. W myślach analizowała zabieg, czy wszystko dobrze wykonała.
– Oczywiście wszystko się zdarzało – z uśmiechem wspomina Danutė. – Pamiętam, jak któregoś razu na masaż przyszedł mężczyzna pokaźnej postury. Zdrętwiałam. Nie wiedziałam, jak podejść, od czego w ogóle zacząć.
Początkująca masażystka jednak się nie zgubiła. Najpierw posadziła pana na fotelu do masażu, by móc wykonać masaż górnej części ciała. Potem położyła na kuszetce i masowała resztę ciała.
– Widocznie wszystko poszło dobrze – wspomina kobieta. – Kilkakrotnie go do mnie kierowano.
Zdaniem Danutė, w dzisiejszych czasach masażu potrzebuje większość z nas.
– Obecnie wielu ludzi prowadzi siedzący tryb pracy. A to obciąża nasze mięśnie i ciało – mówi masażystka. – Mięśnie szyi, ramion, nadgarstku, łopatek, miednicy są stale ściśnięte. Ciągłe siedzenie przed komputerami stopniowo doprowadza ciało do stanu uścisku.
To jest straszne!
Jako antidotum na siedzący tryb życia i pracy Danutė zaleca codzienne ćwiczenia.
– Rozumiem, że nie każdego stać na to, aby wygospodarować sobie chwilę i znaleźć siły na ćwiczenia – mówi kobieta. – Jednak bez względu na to, jak bardzo jesteśmy przepracowani, lekka gimnastyka jest dla ciała wręcz konieczna. Liczba chorób spowodowanych ciągłym siedzeniem rośnie z dnia na dzień. Mam z nimi do czynienia każdego dnia, proszę mi uwierzyć.
Wyjątkowy wolontariat
– Po raz pierwszy o hospicjum usłyszałam w Niemczech – wspomina Danutė. – Mieliśmy się tam wspólne koncerty z innymi chórami i zazwyczaj na nocleg przyjmowały nas niemieckie rodziny.
Podczas któregoś z pobytu w Duisburgu Danutė trafiła do Niemki Anny Marii. Jej synowie byli już dorośli, a kobieta w wolnym czasie działała jako wolontariuszka w hospicjum. Tam czytała Pismo Święte ciężko chorym, pomagała im w codziennych czynnościach.
– Pamiętam, że zapytałam wówczas Annę, jak to robi. Czy się nie boi – wspomina z uśmiechem Danutė. – Jakże byłam zaskoczona jej odpowiedzią. Anna Maria powiedziała mi, że to jest wyjątkowe miejsce. Że się nie boi. Wręcz przeciwnie – czuje się tam jak w domu.
Danutė przyznaje, że nie mogła zrozumieć kobiety. Wszystko się jednak zmieniło po śmierci córki, która przegrała w walce z nowotworem. Pozostawiła pięcioletniego syna, wnuczka Danutė. To doświadczenie pozwoliło inaczej spojrzeć na życie i śmierć.
– Dużo o tym myślałam – zwierza się kobieta. – Zdałam sobie sprawę, że jednak mimo zawodu i wielu zmian w życiu, nadal nie dokonałam czegoś ważnego. Nadszedł czasy, by to zmienić.
Do wileńskiego Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki Danutė przybyła z dziennikarką telewizyjną Edytą Maksymowicz. Zaoferowała swoje usługi masażu w ramach wolontariatu.
– Na początku hospicjum jakby nie mogło zrozumieć, w czym mój masaż może pomóc – uśmiecha się Danutė. – Ale udało mi się ich przekonać, że poprawa krążenia krwi za pomocą masażu nigdy nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Teraz chodzę do hospicjum jak do domu, do moich przyjaciół, czuję się tam wyjątkowo.
Danutė twierdzi, że rozumie tych, którzy chcieliby spędzić swoje ostatnie dni, godziny w domu zamiast hospicjum. Jednak nie zawsze dom może zapewnić warunki niezbędne dla chorego.
– Krewni wielu pacjentów po prostu nie są w stanie się nimi zaopiekować, bo pracują – dzieli się przemyśleniami rozmówczyni. – A chorzy potrzebują opieki, ponieważ nie są w stanie zająć się sobą samodzielnie. Często choroba wymaga profesjonalnej opieki medycznej, a krewni nie posiadają niezbędnej wiedzy ani doświadczenia. I co tacy pacjenci mają począć?
Zdaniem kobiety, to właśnie hospicjum jest prawdziwym domem dla osób tak ciężko chorych.
– To wyjątkowe miejsce, przytulne, pachnące – ze wzruszeniem opowiada kobieta. – Sami pacjenci może nie zawsze są w stanie mi coś powiedzieć, ale wiem, że czują wszystko. Podaję im dłoń, oni ją głaskają, czasem mocniej ścisną. Tak właśnie „rozmawiamy”.
Danutė czuje, że gdy przychodzi, chorzy czują się lepiej. Nawet jeśli jej masaż nie jest konieczny. Kobieta wie, że dla tych osób najważniejsza jest obecność kogoś, kto ich rozumie w najważniejszych godzinach ich życia.
Pomoc hospicjum w najtrudniejszych chwilach życia
Poważna choroba może dotknąć każdego z nas, w każdej chwili, druzgocąco uderzyć w nasze życie, plany i marzenia.
Ponad 260 fachowców i wolontariuszy z Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie w każdej chwili towarzyszy tym, którzy walczą z nieuleczalną chorobą, doświadczają ogromnego bólu, lęku i niewiadomej.
Pomoc i opieka hospicyjna dla dorosłych i dzieci, w domu i na oddziale stacjonarnym, jest bezpłatna i dostępna 24 godziny na dobę.
Pomóż ciężko chorym! Przekaż 1,2% podatku na rzecz Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie!
Zrób to teraz!
Kto wie, może kiedyś też będziesz potrzebował pomocy?
Więcej informacji: https://bit.ly/VilniausHospisas