Dzisiaj, gdy 50 lat po tamtym wydarzeniu wspólnie z dziećmi i wnukami świętowali złote gody, stwierdzili, że są szczęśliwi, a swoją wdzięczność za udaną rodzinę przede wszystkim kierowali do Stwórcy. „Byliście szczęśliwi przez 50 lat wspólnego życia, więc na kolejne lata życzę wam jeszcze większego szczęścia" – podczas Mszy św. w dniu złotego wesela mówił proboszcz parafii porudomińskiej ks. Mirosław Balcewicz.
To był nasz dzień
„Takiego dnia nigdy się nie zapomina" – Kazimierz Wojnicz z nostalgią wspomina swój ślub, dodając, że nawet pogoda dopisała, bowiem tego dnia z rana była ulewa, a potem było pięknie, słonecznie. Natomiast małżonka wspomina, że owego dnia doczekali się bardzo wielu gratulacji od znajomych, krewnych i przyjaciół. „W ten przecudny dzień – mój dzień – gdy jechaliśmy przez Podbrzezie, to co kilka kroków zatrzymywali nas sąsiedzi i znajomi przy bramach" – wspomina pani Franciszka, dodając, że to wielkie szczęście, gdy tak wielu ludzi życzy dobra na wspólną drogę życia.
Być może te właśnie życzenia sprzed 50 lat sprawiły, że dzisiaj małżonkowie zgodnie twierdzą, iż wspólnie przeżyli szczęśliwe życie. „Owszem, były chwile ciężkie, jak choroby, ale dzięki łasce Bożej udało się przetrwać wszelkie życiowe niesnaski" – tłumaczą państwo Wojniczowie, podkreślając, że modlitwa powinna zawsze towarzyszyć człowiekowi – przede wszystkim wtedy, gdy jest dobrze. Bo, jak zgodnie twierdzą złoci jubilaci, ludzie często żyją według zasady „jak trwoga, to do Boga" i swoje modlitwy do Najwyższego kierują tylko wtedy, gdy jest ciężko i smutno.
Pamiętny Sylwester
Rodzina Franciszki Krzywiec podzieliła los zesłańców. W roku 1941 jej ojca wywieziono na Syberię, skąd już nigdy nie powrócił. Dwojgiem dzieci zajmowała się sama mama.
„Nasz rodzinny majątek w Podbrzeziu został zniszczony. Dom przeniesiono do Niemenczyna i wykorzystano jako jeden z budynków szpitalnych. Z rodzinnego gospodarstwa w Podbrzeziu pozostał wyłącznie chlew. Pamiętam, że zabroniono nam nawet zbliżać się do tego budynku. My zaś, jako dzieci, wieczorem skradałyśmy się i z daleka obserwowałyśmy nasze dawne obejście" – dzieli się wspomnieniami z okresu wojny pani Franciszka, podkreślając, że ten tak trudny okres przetrwali dzięki hojności i dobroci sąsiadów Bogdanowiczów, którzy przygarnęli kobietę z dwojgiem dzieci i nie pozwolili im zginąć z głodu.
„Pamiętam, że przez pewien czas mama musiała się ukrywać, gdyż byliśmy na liście kułaków – wrogów narodu. Lepsze czasy nastały dopiero po śmierci Stalina, udało się wyjść na prostą..." – opowiada pani Franciszka.
Osobna historia wiąże się z tym, jak małżonkowie poznali się i „wpadli sobie w oko", a może – w serce. W sąsiedztwie mieszkał niedawno owdowiały mężczyzna, toteż życzliwi ludzie postanowili wyswatać go z mamą pana Kazimierza, która także była wdową. W taki sposób Franciszka i Kazimierz zostali sąsiadami. „Mój brat pracował z bratem Kazika. Wszyscy razem zawitali do nas pewnego razu na Nowy Rok 1962-63. Wtedy to poznałam Kazika, który w roku 1964 został moim mężem" – dzieliła się wspomnieniami Franciszka.
Ze wsi do miasta
Pan Kazimierz ukończył mechanizację, potem w Białej Wace zdobył zawód agronoma. Ponieważ, jak twierdzi, nie chciał pracować w kołchozie, znalazł zatrudnienie w mieście, na kolei. „Często musiałem wyjeżdżać w delegacje do republik bałtyckich, nie było łatwo, ale dzięki tej pracy otrzymaliśmy w mieście, nieopodal dworca, mieszkanie, w którym uwiliśmy swoje rodzinne gniazdko" – opowiada pan Kazimierz.
W tym mieszkaniu, przy ul. Dzuku, wychowały się dzieci państwa Wojniczów – Jasia i Władek. Uczęszczały do szkoły na Krupniczej, byłej nr 11, a dzisiaj – Gimnazjum im. A. Mickiewicza. „Rodzicielstwo – to wielka łaska od Boga i za nią jesteśmy najbardziej wdzięczni" – mówi pani Franciszka, która po urodzeniu syna ciężko chorowała.
„Nie wróciłam do zdrowia, otrzymałam rentę. Pamiętam, że wtedy było bardzo ciężko: podczas mojej choroby mąż musiał zająć się dwojgiem dzieci – starszą Jasią, która poszła wówczas do klasy pierwszej i małym Władkiem" – dodaje Franciszka Wojnicz, ciesząc się, że ze wszystkich perypetii zdrowotnych udało się wyjść obronną ręką i doczekać radości bycia babcią.
„Cieszymy się, że nasze dzieci mają szczęśliwe rodziny. I córka, i syn spotkali swoje drugie połowy, ładnie udaje im się układać rodzinne życie. Wielką radość sprawiają nam wnuki" – nie kryjąc wzruszenia, mówią sędziwi małżonkowie.
Nie unikać pracy
Szarą codzienność Wojniczowie wspominają jako dni wypełnione różnymi zajęciami – m.in. budowa własnego domu w Kowalkach zajmowała każdy dzień po pracy. „Z pracy męża otrzymaliśmy przydział na działkę w Kowalkach i tam zaczęliśmy budowę swego domu, który wykończony został całkiem niedawno" – opowiada Pani Franciszka. Wojniczowie kilka lat temu przenieśli się z miasta na wieś.
„W czasach sowieckich trudno było o najzwyklejsze nawet materiały budowlane. O wszystko trzeba było samemu zatroszczyć się, wyszukać, załatwić. Więc wieczorem, po powrocie do domu, chciało się tylko i wyłącznie odpocząć" – opowiada pan Kazimierz, podkreślając, że właśnie praca pomaga małżonkom wytrwać w jedności, bo gdy człowiek jest zajęty, to nie ma czasu, chęci, a nawet sił na kłótnie i dokazywanie swego.
Małżonek wspomina pewne wydarzenie, gdy pojawiła się możliwość kupna nowego samochodu (była to „szóstka żiguli"). „Cieszyliśmy się nowym samochodem, wtedy niewielu miało własne auta. W międzyczasie dowiedziałem się, że w sklepie jest cement. Pojechaliśmy tam, lecz okazało się, że nie ma czym go przywieźć, przyszło się więc załadować wszystko do nowiutkiego samochodu. Dwukrotnie osobowym autem woziłem po półtorej tony ładunku, bo trzeba było korzystać z okazji. Jutro już mogłoby zabraknąć cementu w sprzedaży" – z uśmiechem wspomina pan Kazimierz.
Recepta na trwałe małżeństwo
Obchodzimy na Litwie Rok Rodziny. Kościoły chrześcijańskie biją na alarm – coraz mocniejsze są ataki wymierzone w tradycyjny model rodziny. Młodzież ucieka przed obowiązkiem i odpowiedzialnością, wiele małżeństw nie może przetrwać próby czasu. Być może osoby z 50-letnim stażem wspólnego życia mają gotową odpowiedź na pytanie, czy istnieje recepta na trwałe małżeństwo, jak przezwyciężać kłótnie i spory, których przecież uniknąć się nie da...
„Żeby kłótnie były bezbolesne, trzeba mieć krótkie paznokcie..." – żartuje pan Kazimierz, na poważnie zaś dodaje, że nie wolno długo trzymać urazy na współmałżonka. „Były różne momenty w życiu, ale kłótnie trwały niedługo. Przed końcem dnia zawsze byliśmy pogodzeni i wieczorem już rozmawialiśmy ze sobą jak gdyby nigdy nic. Nie wyobrażam sobie, jak można ze sobą długo nie rozmawiać" – dodaje pani Franciszka.
Państwo Wojniczowie z przekonaniem twierdzą: aby małżeństwo było udane, należy je budować na wzajemnym zaufaniu. „Zaufanie, uczciwość i szacunek – są to cechy, bez których nie będzie udanego związku" – mówią małżonkowie. W życiu, jak to w życiu, były też momenty gorzkie, jak śmierć rodziców i rodzeństwa, ale właśnie obecność współmałżonka dodawała otuchy, nadziei i pomagała przetrwać trudności.
Dzieci – dobre owoce
„Po owocach ich poznacie (...) Każde dobre drzewo wydaje dobre owoce..." (Mt 7, 16) – Jezusowe nauczanie w kwestii odróżniania ludzi dobrych i złych jest nadal aktualne i stanowi swoisty papierek lakmusowy, który można zastosować w ocenie człowieka. Podczas uroczystości jubileuszowych pani Franciszce zadano pytanie, co zrobiła, że ma tak dobre dzieci. Odpowiedź brzmiała zaskakująco: „Nic nie robiłam, to Bóg mi ich takich dał – dobrych, szczerych, otwartych na innych". Współpracując z łaską Bożą, zbierze się wyłącznie dobre owoce.
Dzieci Janina Tomaszewska i Władysław Wojnicz przyznają, że rodzice nauczyli ich odpowiedzialności, nie unikania trudności i życzliwości wobec innych. „Postawa rodziców, których zapamiętamy jako ludzi religijnych, szczerych i otwartych, jest przykładem, jak mamy budować nasze życie" – zgodnie przytakuje rodzeństwo – Jasia i Władek, dziękując rodzicom za oddanie, troskę i opiekę.
„W naszych czasach ludzie byli bardziej uprzejmi względem innych. Przy spotkaniu, nikt nie czekał, aż usłyszy „Dzień dobry!", tylko sam śpieszył z powitaniem. Nie zwracano uwagi, kto jakie stanowisko zajmował, liczył się przede wszystkim człowiek. Dzisiaj ma się wrażenie, że społeczeństwo zatraciło cechy uprzejmości, szczerości, życzliwości. Szkoda, bowiem bez poszanowania innego człowieka nie zbuduje się dobrej przyszłości i to dotyczy zarówno rodziny, jak i całego społeczeństwa" – dzielą się swoimi spostrzeżeniami seniorzy rodu.
Teresa Worobiej
Fot. autorka
"Tygodnik Wileńszczyzny"