W tym roku pan Kazimierz obchodził 90. Jubileusz swoich urodzin, a wypadają one na odpust parafialny. Jeszcze do niedawna sędziwy organista przychodził do kościoła i wygrywał na organach melodie pieśni mszalnych. Kwarantanna przerwała mu ulubione zajęcie, któremu oddawał się nieprzerwanie przez ostatnie trzydzieści lat. Dzisiaj pan Kazimierz mieszka w drewnianym domku nieopodal kościoła razem z żoną Reginą. Dzieci – syn Mirosław i córka Zofia – też pozostały w Wilejce. Państwo Januszkiewiczowie doczekali się wnuków (Andrzeja, Piotra, Tomasza i Roberta) i cieszą się, że są świadkami stale powiększającego się czwartego pokolenia rodziny – prawnuków (Dominika, Konrad, Oliwia).
Dzieciństwo nie rozpieszczało
Kazimierz Januszkiewicz urodził się 4 marca 1930 roku w Murowanej Oszmiance w powiecie oszmiańskim w województwie wileńskim w czasie II RP (obecnie teren Białorusi) w rodzinie Karoliny z domu Akińczo i Ambrożego Januszkiewiczów. Rodzice wychowywali czworo dzieci: Tomasza, Weronikę, Kazimierza i Krystynę. Gospodarstwo Januszkiewiczów znajdowało w sąsiedztwie kościoła pw. Najświętszego Imienia Maryi (zbudowany w 1790 r.), w którym ojciec pomagał jako zakrystian i organista. Państwo Januszkiewiczowie prowadzili sklep, natomiast pan Ambroży, dowożąc towar z Oszmiany, rozpowszechniał także pocztę.
Za rodzinnym domem był duży sad oraz 20 ha uprawnej ziemi. W gospodarstwie były krowy, konie, sporo świń oraz duże stado indyków, gęsi i kur.
– Dzieciństwo miałem piękne, choć rodzice nas nie rozpieszczali. Tato pracował na gospodarstwie, pomagał też w kościele. To u niego pobierałem pierwsze lekcje muzyki. Do pracy przy domu angażowano też dzieci: od najmłodszych lat pasłem krowy. Krowy chodziły po łące, a dzieci biegały i wymyślały różne zabawy. W sklepie u ojca podkradaliśmy cukierki, ponieważ na co dzień nikt nie dawał nam łakoci. Na śniadanie mieliśmy kromkę chleba, upieczonego przez mamę, z ciepłym mlekiem, na obiad kapuśniak i bliny. Gdy w roku 1937 ukończyłem 7 lat, rodzice wyprawili mnie do szkoły. Ukończyłem dwie klasy. Pamiętam, jak 1 września 1939 roku dyrektor szkoły w oficerskim mundurze i oparty o szablę jechał bryczką do Oszmiany. Wtedy też się dowiedziałem, że zaczęła się wojna – opowiada Kazimierz Januszkiewicz.
Lata wojenne
W roku 1939 Murowana Oszmianka znalazła się pod okupacją bolszewicką. Zaczęły się prześladowania i wywózki na Sybir. Pan Kazimierz wspomina, że rodzina każdej nocy drżała o swój los. Niemniej jednak – jak zaznacza – praca w gospodarstwie pochłania każdą negatywną myśl.
– Zima w roku 1940 była bardzo surowa, wymarzły drzewa owocowe. Na wiosnę ojciec zasadził 100 młodych sadzonek. W pracy i strachu doczekaliśmy się roku 1941, kiedy zaczęła się wojna bolszewików z hitlerowcami. Już w ciągu 3 dni Niemcy byli w miasteczku. Pojawili się też żołnierze polscy, którzy bronili miejscową ludność od sowieckiej partyzantki – dzieli się wspomnieniami pan Kazimierz.
Opowiada też, że w czasie wojny z powodu złych warunków higienicznych, wielu ludzi chorowało na świerzb (potocznie nazywany krostą). Jego mama potrafiła wykonać lekarstwo na tę chorobę, wykorzystywała do tego korzeń rośliny (pan Kazimierz nie pamięta teraz jej nazwy), która rosła w miejscach błotnistych. Jako dziecko pomagał mamie w zbieraniu tych korzeni.
– Pewnego razu do naszego mieszkania przyszli żołnierze AK z prośbą o pomoc w leczeniu świerzbu, wielu z nich chorowało. Widocznie ktoś w miasteczku im powiedział, że u nas otrzymają lekarstwo. Mama zrobiła potrzebną ilość leku, przekazaliśmy żołnierzom, którzy wrócili, aby podziękować. Wiedzieliśmy, że taka pomoc jest niebezpieczna, ponieważ w naszym miasteczku stacjonowało wojsko litewskie i w każdej chwili ktoś mógł donieść na naszą rodzinę. Ale nikt nie myślał o tym, a mama zawsze śpieszyła z pomocą innym – zwierza się pan Kazimierz.
Nauka gry organowej
Ojciec uczył swoje dzieci gry na pianinie. Starszy syn Tomasz poszedł na front, a młodszy Kazimierz, który miał ukończonych kilka klas, mógł więcej czasu poświęcić nauce gry na organach.
– W czasie niemieckiej okupacji ojciec oddał mnie na naukę do bardzo dobrego organisty w Oszmianie. Wolny od pracy czas spędzałem przy organach i samokształceniu. Brat Tomasz został ranny i szybko powrócił. Jednak po kuracji dołączył do frontu. Cieszyliśmy się, kiedy już wojna się skończyła, ale radość nasza była krótka. Zaczęły się prześladowania sowieckie. Na pierwszy rzut ognia trafili księża i ludzie wierzący. Niszczono kościoły, a osobom polskiego pochodzenia kazano wyjeżdżać do Polski Ludowej. Wyjechał mój brat. Osiedlił się na stałe w Zawidowie, koło Zgorzelca, gdzie założył gospodarkę, grał jako organista w kościele – opowiada pan Kazimierz i przypomina, że Sowieci grozili też ojcu, który nie chciał wyjechać ani się zapisać do kołchozu. – Ojciec zawsze mawiał, że nie pojedzie na cudze ziemie. Wtedy mu powiedziano, jeśli nie wyjedziesz do Polski, to pojedziesz w innym kierunku: na białe niedźwiedzie – opowiada nasz rozmówca.
W trakcie pierwszej fali repatriacji wyjechało dużo organistów. Pan Kazimierz – jako 15-letni młodzieniec – dobrze już grał i zgłosił się do pracy jako organista. Najpierw w Żupranach, gdzie proboszczem był w tym czasie ks. Bolesław Helmer.
– Brakowało mi fachowej rady, jakiegoś dokumentu. Wtedy tato wysłał mnie do Wilna, na naukę do profesora Jana Żebrowskiego. Dwa razy w tygodniu jeździłem na prywatne lekcje. Zajęcia odbywały się w domu u profesora, który mieszkał nieopodal kościoła bernardynów w Wilnie. Do dzisiaj ciepło wspominam te lekcje u profesora, który zawsze był pogodnego usposobienia i bardzo lubił zajęcia ze swoimi studentami. Nie mógł pracować na uniwersytecie jak dotąd, ponieważ zlikwidowano wydział nauki gry na organach – mówi pan Kazimierz.
Gdzie fest, tam ja jest
Za odmowę wstąpienia do kołchozu pan Ambroży Januszkiewicz musiał zapłacić ogromny podatek. Tyle pieniędzy, że nie starczyłoby ich nawet wtedy, gdyby sprzedał całe gospodarstwo.
– Tato wówczas zadeklarował, że póki żywy, do kołchozu nie pójdzie i będzie pracował przy kościele. Długo nie czekaliśmy, jak ojca aresztowano i wsadzono do więzienia na Łukiszkach w Wilnie. Sądzono go za to, że nie płacił państwu podatku, pomagał AK, był wierzący i pomagał przy kościele. Zapadł wyrok: 7 lat więzienia, konfiskata gospodarki i domu. Rodzina została na bruku. Siostra w krótkim czasie wyszła za mąż, mama poszła pracować jako pomoc domowa do dalszych krewnych, którzy dali jej kąt, a młodsza siostra wyjechała do Wilna i znalazła pracę w zamożnej rodzinie jako pomoc domowa i opiekunka do dzieci – tłumaczy pan Kazimierz, który w tym czasie nie tylko był studentem u profesora, ale grał na różnych uroczystościach w kościołach dekanatu oszmiańskiego: w Oszmianie, Borunach, Graużyszkach, Gudogaju i innych. Żartując mówi: „To o mnie jest przysłowie, gdzie fest, tam ja jest”.
– Bardzo dobrze pamiętam uroczystość św. Jerzego w Oszmianie. Kościół pękał w szwach… W tym pięknym dość dużym kościele były cudowne 24-głosowe organy i chór na 4 głosy. Chór pięknie śpiewał, a ja grałem na organach, a śp. ks. Stanisław Kozłowski dyrygował. Ale już tej samej nocy KGB zabrało do więzienia dziekana proboszcza tego kościoła ks. Waleriana Holaka. Kościół zamknęli i urządzili w nim magazyn lnu. Po jakimś czasie był w kościele pożar, ale ogień pochłonął tylko te piękne organy. Wkrótce aresztowano proboszcza z Żupran, kościół także został przeznaczony na magazyn. Ja w niedziele jeździłem jeszcze do Borun, tam grałem na organach uczestnicząc we Mszy świętej i nieszporach – wspomina organista.
W Kazachstanie
W międzyczasie Kazimierz Januszkiewicz postanowił skończyć szkołę. Niestety, ale naukę musiał kontynuować już w szkole rosyjskiej. Dyrektor dobrze znał ucznia i zaproponował mu kontynuację szkoły od klasy szóstej. Musiał nadrobić spore zaległości, przede wszystkim z języka rosyjskiego.
– Gdy otrzymałem świadectwo ukończenia siedmiu klas, pomyślałem, że trzeba dalej się kształcić i wyjechałem do Wilna. Zdałem dokumenty i egzaminy wstępne do technikum, gdzie kształcono przyszłych mechaników i elektryków. Ponieważ mój ojciec był w więzieniu, pamiętano i o mnie. Mieszkałem w bursie. Pewnej nocy, gdy wszyscy spali, rozbudzono mnie, kazano szybko się zebrać i… trafiłem na wywózkę. Wagony, w których nie było żadnych warunków godnych dla ludzi, przeznaczone do wożenia bydła, wiozły ludzi w nieznane. To było kilka tygodni bardzo męczącej jazdy prawie bez jedzenia i picia. Dla mnie punktem docelowym okazał się Kazachstan – dzieli się wspomnieniami pan Kazimierz.
W Kazachstanie skierowano go najpierw do kołchozu na pola bawełniane. Tam, razem z innymi zesłańcami kopali kanały od gór, żeby nawodnić pola.
– Początki były bardzo trudne, za pracę nie płacono, a przeżyć jakoś trzeba było. Poszedłem więc do naczelnika i powiedziałem, że chcę do miasta, bo tam będę mógł zarobić na utrzymanie. W mieście spotkało się nas, kilku mężczyzn, wywiezionych z Wilna. Pracowaliśmy na budowie domu. Wkrótce dołączył do mnie mój ojciec, któremu więzienie zamieniono na zsyłkę. Po pewnym czasie dostałem się też tam do technikum na specjalność mechanika – opowiada pan Kazimierz, który na zesłaniu zapadał na wiele chorób.
Znowu w Wilnie
Po pięciu latach pracy w Kazachstanie, pan Kazimierz powrócił do rodzimej Murowanej Oszmianki. Niestety, na wsi nie było już, co robić – gospodarstwo przeszło na własność kołchozu. Dlatego pojechał do Wilna. Zatrzymał się u znajomych w Nowej Wilejce i zaczął pracę najpierw na zakładzie „Neris”, a potem – tu przepracował aż do emerytury – na zakładzie aparatów natryskowych i maszyn wykończeniowych, tzw. „pokraska”. Proponowano mu nawet jedno z głównych stanowisk kierowniczych, ale warunkiem było wstąpienie do partii. Odmówił, bo – jak powiedział – do bycia na wysokim stanowisku nigdy nie dążył, a tym bardziej nie zamierzał należeć do partii. Przez wiele lat pracował jako kierownik jednego z działów.
– W międzyczasie ukończyłem studia wyższe, na wileńskiej filii kowieńskiej politechniki, dzisiaj mieści się tam Uniwersytet im. Giedymina. W Nowej Wilejce poznałem żonę, z którą zamieszkaliśmy całkiem niedaleko kościoła św. Kazimierza. Wkrótce dowiedział się o mnie proboszcz parafii w Landwarowie i zaprosił, żebym u niego grał. Jakiś czas jeździłem tam, ale niedługo, bo daleko było dojeżdżać – dzieli się wspomnieniami pan Kazimierz.
Z małżonką Reginą, która uczyła w Szkole Średniej nr 26 (obecnie Gimnazjum im. Józefa Ignacego Kraszewskiego) biologii, pan Kazimierz doczekał się dwójki dzieci – Zofii i Mirosława.
– W domu stało pianino, na którym tato wieczorami grał i śpiewał różne piosenki: patriotyczne, religijne. My, dzieci, nie miałyśmy takiego zamiłowania do muzyki, jak tato, chociaż do szkoły muzycznej chodziłam. Wiadomo, w czasach sowieckich organista nie cieszył się popularnością. Swoje dzieci kształciliśmy w szkołach muzycznych – w rozmowie z „Tygodnikiem” opowiada pani Zofia Andrzejewska. Co prawda, jeden z wnuków pana Kazimierza – Piotr Andrzejewski – choć z wykształcenia ekonomista, co nieco ma do czynienia i z muzyką. Działa w zespole „Bravo Band”. Można więc rzec, że kontynuuje muzyczną pasję dziadka.
Do pracy organisty w parafii św. Kazimierza zaprosił go proboszcz śp. ks. Jan Ulickas. Pan Kazimierz poświęcił temu kościołowi prawie trzydzieści lat. Sędziwy organista dzisiaj się zwierza, że spełniło się jego ciche marzenie: zamieszkać na starość blisko kościoła i grać podczas Mszy św. Co też czynił do niedawna, a jak to będzie po kwarantannie – czas pokaże.
Teresa Worobiej
Zdjęcia i historię rodzinną z archiwum udostępniła
Zofia Andrzejewska
Wspomnienia wnuków
Najlepiej pamiętamy czas wakacji letnich spędzanych u dziadków. To właśnie wtedy były te chwile, kiedy cenne uwagi i doświadczenia były przekazane przez starsze pokolenie dla najmłodszego. Bóg obdarzył dziadka wyłącznie wnukami-chłopakami. Dlatego, gdy spotykały się te urwisy (nas czterech oraz koledzy z sąsiedztwa) na posesji u dziadków, tworzyliśmy prawdziwe „wojsko”. Ponieważ babcia była nauczycielką, więc nieźle radziła z całą huczną gromadą chłopców. Pamiętam, że dziadek miał dla nas w miarę dużo czasu, szykował z nami rowery na wiosnę, uczył wiązania sznurówek na trampkach oraz jazdy na rowerze. To właśnie on mnie tego nauczył. Najpiękniejsze jest chyba to, że nasz dziadek jest teraz pradziadkiem naszych dzieci. Te relacje pokoleń są bardzo ważne i dziękujemy Bogu, że nadal wszyscy jesteśmy razem, a nasza duża rodzina się rozrasta – mówi wnuk Piotr.
– W ciągu roku szkolnego uczęszczaliśmy do szkoły muzycznej. Natomiast w wakacje, żeby nauka nie ulotniła się wraz z letnim powiewem wiatru, prawie każdego popołudnia mieliśmy lekcję gry na pianinie, co akurat wspominamy jako bardziej pożyteczne niż przyjemne – śmiejąc się opowiadają najstarszy i najmłodszy z wnuków Andrzej i Tomasz.
Dom dziadka znajduje się nieopodal kościoła św. Kazimierza i każdego dnia po uderzeniu dzwonów dziadek wraz z liczną gromadą sąsiadów szedł po ulicy Słowackiego na wieczorne nabożeństwo, gdzie posługiwał jako organista. Często zabierał nas ze sobą i to dzięki niemu zostaliśmy ministrantami i za to doświadczenie jesteśmy mu bardzo wdzięczni – wspominają Robert i Tomasz.
„Rota”