Taki właśnie los spotkał wilniankę Wandę Sinkiewicz, która wbrew wszelkim przeciwnościom, dwojgu swoich dzieci – Lucynie i Zbyszkowi – całkowicie samodzielnie stworzyła taki dom, w którym mogły się czuć kochane, szczęśliwe, bezpieczne. Bez przeszkód rozwijać swoje talenty i uczyć się tych najważniejszych w życiu prawd i wartości.
Nostalgiczne powroty
Pochodząca z Połuknia w rejonie trockim Wanda Sinkiewicz, z domu Słomska, z nostalgią wspomina swoją szkołę, niegdyś dobrze prosperującą kuźnię wiedzy miejscowych Polaków i rodzicielski dom, który opuściła ponad 60 lat temu, udając się na studia nauczycielskie do Trok.
– Pamiętam, że do studiowania w szkole pedagogicznej mnie i moje koleżanki, w tym Gienię Wierszycką, zachęciła nauczycielka z Trok, Tatarka z pochodzenia, pani Bogdanowicz. Studia szły mi łatwo. Ukończyłam je z czerwonym dyplomem. Chciałam jednak kontynuować naukę. Zaniosłam dokumenty na Uniwersytet Wileński, lecz powiedziano mi, że tu studia trwają 5 lat i nie są ukierunkowane na kształcenie nauczycieli. Także zrezygnowałam z uniwersytetu i wstąpiłam do ówczesnego Instytutu Pedagogicznego, bo bardzo chciałam być nauczycielką. I tak szczęśliwie się złożyło, że swemu nauczycielskiemu powołaniu pozostałam wierna przez całe życie zawodowe. A jeżeli chodzi o czas studiów, to wcale nie wygrałam, bo wkrótce i na tej uczelni naukę wydłużono do 5 lat – opowiada z uśmiechem. Pani od rosyjskiego, „rusiczka", jak ją nazywał jeden rok uczniów, w Technikum Rolniczym, obecnie Wileńskiej Szkole Technologii, Biznesu i Rolnictwa przepracowała całe 32 lata.
Muzyczne fascynacje
Będąc studentką pewnego razu Wanda Słomska z koleżanką trafiła na koncert zespołu „Wilia".
– O Jezu, jakież ten koncert na mnie wrażenie wywarł! Powiedziałam wtedy do koleżanki: nie będę sobą, jeśli podczas następnego koncertu nie włożę czerwonych trzewików i stroju, i nie stanę na scenę... A już nazajutrz zapisałam się do „Wilii" i przez następnych 7 lat uczęszczałam do tego zespołu. Nie zrezygnowałam nawet wtedy, gdy urodziła się córeczka – wspomina Wanda Sinkiewicz. Po latach w działalności zespołu udzielała się już tylko podczas każdych kolejnych jego jubileuszy.
Twórczość amatorska w ówczesnym Wileńskim Instytucie Pedagogicznym zajmowała ważne miejsce, a ponieważ muzyka i śpiew były naszej bohaterce bliskie sercu cały czas, obowiązkowi i zamiłowaniu było po drodze.
– Żyliśmy po wojnie biednie, o posiadaniu instrumentu muzycznego można było tylko śnić. Niewielu mogło sobie pozwolić na to, aby mieć, na przykład, pianino. Przepadałam też za akordeonem. Niestety, ten, kto nie miał instrumentów w domach, na studiach musiał się zadowolić... mandoliną. Początkowo nie znosiłam tego instrumentu, bo jakoś przypominał bałałajkę. Potem polubiłam go – stwierdza. Studenckie chóry i orkiestra mandolinistów, do której należała, jeździły z koncertami po kołchozach. Była też możliwość nauki gry na pianinie. Na pierwszym roku studiów, według ustalonego spisu, każdy czekał na swoją kolejkę, aby chwilę pograć na pianinie. Wszak przyszli pedagodzy sami musieli umieć grać na instrumentach muzycznych, aby w szkołach nauczać dzieci śpiewu.
Własne gniazdko rodzinne
Na studiach pani Wanda poznała też swojego przyszłego męża, Antoniego Sinkiewicza. Był przystojnym studentem matematyki, niezwykle uzdolnionym i wszechstronnie wykształconym kawalerem z dobrej rodziny wileńskiej. Rodzina Sinkiewiczów, Polacy z krwi i kości, mieszkała we własnym pięknym domu przy ulicy Kalwaryjskiej, szanowała tradycje i tak samo jak i ona kochała muzykę i śpiew. Niestety, z czasem okazało się, że wszystkich tych zalet nie wystarcza, aby zbudować szczęśliwe małżeństwo.
– Antoni bardzo chciał, abym wyszła za niego. A ja się wahałam, bo byłam 5 lat od niego starsza. Poza tym widziałam, że w niektórych sytuacjach brakowało mu woli. Zarzucił studia. Niemniej jednak jego rodzina, zwłaszcza matka, nalegała abyśmy się pobrali – mówi.
Szybkiej decyzji wymagała też pewna okoliczność. Otóż zmarła babcia Antoniego i zostawiła mu dom, który stał na terenie obecnego zakładu aparatury paliwowej. Dom zamierzano z czasem znieść, a więc młodzi mieliby szansę na otrzymanie nowego mieszkania. Pobrali się w 1961 roku, w roku ukończenia jej studiów. Ślub w obecności tylko najbliższej rodziny odbył się w kościele św. Rafała. A za rok przyszła na świat Lucynka. Po licznych perypetiach, związanych z wyborem mieszkania, w roku 1964 zaczęli wić własne gniazdko rodzinne już w nowych progach.
Przeznaczenie zawodowe
Przy wsparciu przyjaciół z „Wilii", państwa Korkuciów, młodej nauczycielce udało się uniknąć „zsyłki" do pracy w oddalonych od Wilna Turgielach. Jej przeznaczeniem stało się wspomniane już Technikum Rolnicze w Białej Wace, albo jak ktoś woli – w Wojdatach.
– Ówczesny dyrektor placówki, ideowy komunista, właściwie wybudował tę szkołę i bardzo o nią dbał. Gdy dowiedział się, że należę do „Wilii" zaproponował, abym w szkole równolegle z prowadzeniem przydzielonych mi lekcji, zajęła się również twórczością amatorską z uczniami. Razem z moimi wychowankami z grupy siedziałyśmy po nocach, wyszywając serdaki, haftując bluzki, bo to, co widziałam w zespole chciałam przenieść do mojej małej szkolnej „Wilii". Szanowałam dyrektora Mitrochina też za to, że był dla mnie wyrozumiały, bo lekko nie było. We dwójkę z mężem wychowywaliśmy córeczkę. Mąż pracował w drugiej zmianie. Zawsze w szkole byłam jak na igłach, żeby tylko zdążyć na autobus... – podkreśla z uznaniem. Gdy Lucyna miała 4 latka urodził się Zbigniew. Ojciec skakał z radości, biegał, cieszył się, a później coraz bardziej pogrążał się w swoją chorobę. Trwało, trwało, aż skończyło się... Razem przeżyli 11 lat.
– Mówiłam mu, że chcę, żeby nasze mieszkanie było święte. A ponieważ już nie było, rozwiedliśmy się. Lucynka miała 10, a Zbyszek 6 latek. Dzieci wychowałam absolutnie sama. Zbyszka pomagały dopatrywać nianie. Byłam szczęśliwa, gdy zgłosiła się do mnie poczciwa staruszka, pani Helena. Doglądała go, zanim nie poszedł do przedszkola. Zawsze, tak jak mój ojciec, kochałam muzykę. Gdy studiowałam w pedagogicznym, złożyłam sobie obietnicę, że jeśli wyjdę za mąż i będę miała dzieci, to będą grały na czym zechcą. Choćbym miała tylko wodę pić i suchy chleb jeść kupię im potrzebne instrumenty – mówi Wanda Sinkiewicz.
Dom pełen dźwięków
Rzeczywiście, nie przelewało się. Aby zapewnić dzieciom godziwe utrzymanie i realizować swoje plany, musiała ciężko pracować. W czasie letnich wakacji angażowała się do pracy w obozach pionierskich. Gdy dzieci były małe, nawet spędzając razem z nimi czas nad Wilią wykorzystywała każdą wolna chwilę, aby coś robić pożytecznego. Maleństwa pluskały się w wodzie, a ona robiła na drutach kamizelki, czapki, aby potem, gdy słodko spały, na raneczku wymknąć się z domu i sprzedać na rynku. Przecież kupione na kredyt pianino, trzeba było jakoś spłacić...
Swoje marzenie matka zaczęła spełniać, gdy dzieci były w drugiej klasie. Lucynkę zaprowadziła do szkoły muzycznej przy dawnej ul. Gorkiego, gdzie uczyła się gry na pianinie. Było jasne, że Lucynka ma poważnie zająć się graniem. Tak też się stało. Dziewczynka po kilka godzin dziennie spędzała przy pianinie. Za tę gorliwość córki matka musiała stanąć nawet w obliczu sądu towarzyskiego, do którego ją pozwała sąsiadka, towarzyszka Mandżuk. Na szczęście radziecki sąd towarzyski okazał się być rzeczywiście sprawiedliwy. Po ukończeniu siedmiolatki muzycznej, Lucyna kontynuowała naukę w szkole im. Balysa Dvarionasa. Jednak symbolicznego pół punktu zabrakło, aby wstąpiła na wyższe studia w konserwatorium wileńskim. Studiować wyjechała do Kłajpedy.
Dzisiaj Lucyna Bartosewicz jest wykładowczynią w klasie fortepianu w Szkole Muzycznej im. Algirdasa w Wilnie. Nauczycielka, „która mówi po polsku", jest jedną z najbardziej lubianych i popularnych wśród uczniów specjalistów tej placówki.
Z czasem do szkoły muzycznej w Naujininkach zaprowadziła także Zbyszka. Byłoby czymś naturalnym, że jak starsza siostra też będzie grał na pianinie...
– Zbyszek pomyślnie przeszedł sprawdzian. Pamiętam, jak wybiegł z gabinetu, w takim różowym sweterku i białych spodenkach, i woła do mnie: „Mamo, gratuluj, zostałem przyjęty. Będę grał na skrzypeczkach!" Byłam oszołomiona, bo miało być inaczej. Ale zastępca dyrektora Zaleckas wytłumaczył mi, że dziecko ma bardzo dobry słuch i ręce odpowiednie do gry na skrzypcach. Powiedział mi jeszcze coś, co w życiu w całości się potwierdziło. Że jeśli ukończy klasę skrzypiec, będzie grał na wszystkich instrumentach – wspomina pani Wanda. – Na akordeonie gra, na bandżo gra, na pianinie gra. Szkoda, że skrzypce nie często bierze do rąk. Nieraz w wigilie, gdy śpiewamy kolędy...
Z muzyką przez życie
Muzyka i śpiew dla Zbigniewa Sinkiewicza, od wielu lat członka „Kapeli Wileńskiej", nie jest jedynym zajęciem w życiu. Jest przedsiębiorcą, radiotechnikiem. Jednak według matki, muzyka to największa pasja, której poświęca każdą wolną chwilę. W swoim czasie założył i prowadził zespół estradowy w szkole wojdackiej. Nawet w wojsku, a był skierowany na służbę aż do Czyty na Dalekim Wschodzie, jego talent muzyczny wybawiał go od spędzania czasu w żelaznej czeluści czołgu. Z wojska syn często pisał do mamy i prosił, aby ona też do niego pisała.
– Zbyszek raz mnie objął i powiedział: „Mama, co bym robił, żebym nie grał i nie śpiewał? Czym bym się zajął..." A Lucynka też nieraz powtarza: „Mama najlepiej nas wychowała". Rozumiem, że są mi wdzięczne – nie kryjąc wzruszenia opowiada matka. Dzieci pani Wandy założyły własne rodziny, wybudowały domy, wychowują dzieci. Wszystkie wnuki – Basia i Waldek – latorośle Lucyny i Zenona, Adam i Łukasz – dzieci Reginy i Zbyszka, są już dorosłe. Adam i Łukasz uczyli się w szkole muzycznej grania na fortepianie u swojej cioci Lucyny. Babcia opowiada, jaki Łukasz był dumny, gdy „pani Lucyna", go pochwaliła. Adam śpiewa w zespole „Zgoda", ukończył Międzynarodową Szkołę Biznesu. Łukasz jest w klasie maturalnej Szkoły Średniej im. Wł. Syrokomli, tańczy w „Wilence". Basia również ukończyła szkołę muzyczną w klasie fortepianu, studia bankowości, obroniła pracę magisterską, pracuje w Domu Kultury Polskiej. Waldek, jedyny z wnuków nie chciał uczyć się grania. Jest, tak jak jego ojciec, przysłowiową złotą rączką od samochodów, wszelkiej techniki.
W rozmowie z gazetą pani Wanda cieszyła się, że jej największe marzenie ziściło się. Od 19 lat dzielna matka i babcia nie pracuje zawodowo. Jednak nie może sobie pozwolić na to, aby zamknąć się w czterech ścianach swego mieszkania. Od wielu lat należy do chóru parafialnego w kościele pw. św. Rafała w Wilnie. A gdy ma wolną chwilkę, siada przed telewizorem z serwetką w rękach. Oprócz śpiewu, mereżkowanie jest drugą jej pasją. Robótki Wandy Sinkiewicz z Wilna razem z Kaziukami-Wilniukami wędrowały po Polsce. Zdobią świąteczne stoły jej rodziny, przyjaciół.
Irena Mikulewicz
Fot. archiwum
„Tygodnik Wileńszczyzny"
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.