Leonarda i Jan Lewiccy są przekonani, że z wyborem małżonka lepiej trafić nie mogli. Twierdzą, że są szczęśliwi ze sobą i cieszą się z lat spędzonych razem. Swoją wdzięczność kierują przede wszystkim do Boga, któremu zawierzyli życiową drogę 28 września 1958 roku w kościele pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Konstantynowie (Białoruś), rodzimej parafii Leonardy. Ślubu udzielił im proboszcz ks. Lucjan Chmielowiec. Po 60 latach w gronie rodziny i najbliższych przyjaciół odnowili przysięgę małżeńską podczas Mszy św. celebrowanej przez ks. Mirosława Grabowskiego, proboszcza parafii pw. św. Rafała w Wilnie. Ich diamentowy ślub był pięknym świadectwem zarówno dla najmłodszego pokolenia rodziny, jak i dla wszystkich parafian. W czasach, gdy takie wartości jak wierność, solidarność i szacunek względem innego człowieka odchodzą do lamusa, zahartowani małżonkowie twierdzą, że – przy Bożej pomocy – można przetrwać wszelkie życiowe burze, ale wysiłek powinien być z obu stron.
W małej ojczyźnie
Oboje małżonkowie wiedzą, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci… To, jakimi są ludźmi i jaką zbudowali rodzinę, zawdzięczają swoim rodzicom. Z rodzinnych domów wynieśli wartości, na których zbudowali swoje wspólne życie. Urodzili się na terenie obecnej Białorusi, nieopodal dzisiejszej granicy z Litwą. W czasach II Rzeczypospolitej Polskiej były to ziemie należące do województwa wileńskiego.
Leonarda z domu Siemaszkiewiczówna pochodzi z miasteczka Konstantynów, w powiecie święciańskim. Jej rodzice Bronisława i Jan Siemaszkiewiczowie zaszczepili u córek – Leonardy i młodszej o 4 lata Genowefy – wiarę i pracowitość. Tato wyemigrował za chlebem do Ameryki, po powrocie kupił folwark.
Pani Leonarda wspomina, że rodzice zbudowali wtedy dom w amerykańskim stylu, a w jednym z pokoi – żółtym – stała fisharmonia, na której ojciec uczył córkę grać. Zdolności muzyczne odziedziczyła po tacie i przez całe życie chętnie śpiewa i tańczy. Nawet dzisiaj, jak mówi, niejeden młody nie dorówna jej w tanecznym kroku. Cieszy się, że w Uniwersytecie Trzeciego Wieku, do którego należą oboje z mężem, może śpiewać w chórze.
– Jak każda młoda dziewczyna, marzyłam o przyszłym mężu. Mój ideał – to wysoki, brunet i musiał dobrze tańczyć, przede wszystkim miał to być Polak i wierzący – zwierza się Leonarda Lewicka, po cichu zaś dodaje: Spełniło się wszystko oprócz dwóch rzeczy: mój mąż nie był brunetem i nie lubił tańczyć.
Jan Siemaszkiewicz prowadził 30-hektarowe gospodarstwo rolne, swoją córkę Lonię chciał wysłać na naukę do Wilna. Planował, że założy sklep, a córka będzie mu pomagać w biznesie. Niestety, wojna przekreśliła wszystkie te plany i sielankowe życie rodzinne. Pani Leonarda z bólem w sercu przypomina, jak to w ich domu stacjonowali żołnierze: i niemieccy, i sowieccy. Zniszczyli wszystko, rozkradli, zabrali, „razkułaczili” i ojca zabrali do więzienia.
– Pamiętam, jak Sowieci zabrali od nas ostatnią krowę. Tato był w więzieniu, mama została sama z dwiema córkami. Gdy zabierali krowę, która była karmicielką rodziny, mama kurczowo trzymała ją za rogi i płakała, nie chciała oddawać. Obserwowałam scenę z ganku szkoły, znajdującej się naprzeciwko naszego domu, a żołnierz mówi do mnie: „Zaniesi matieri wieriowku, pust’ powiesitsia” (pol. Zanieś mamie sznur, niech się powiesi). Tak bardzo zabolały mnie wtedy te słowa i do dzisiaj przypominam to wszystko ze łzami w oczach – opowiada pani Lewicka.
Leonarda Siemaszkiewicz ukończyła zaledwie 7 klas szkoły białoruskiej. Jako córka kułaka nie miała szans na dalszą naukę, więc trzeba było szukać pracy. Przez jakiś czas pracowała przy budowie kolei. Musiała wstawać wcześnie rano, żeby pokonać 4-5 km drogi do miejsca pracy. Potem wyjechała do Wilna i zatrudniła się w zakładzie tkackim „Audėjas”, gdzie przepracowała aż do emerytury.
Z Rygi do Bojar
Jan Aleksander Lewicki opowieść o swojej rodzinie rozpoczyna od tego, gdy babcia i dziadek, rodzice mamy (Helena i Lucjan Rodziewiczowie) pracowali i mieszkali w Rydze. W czasie I wojny światowej postanowili wrócić na rodzime tereny, gdyż dziadek w spadku po swoim krewnym otrzymał 15 ha ziemi w pobliżu jeziora Szwakszty, we wsi Bojary, gdzie się urodziły ich pociechy. Wychowywali swoje dzieci – Kazimierza, Edwarda, Tadeusza oraz bliźnięta Witolda i Leokadię (mama Jana Aleksandra Lewickiego) – bogobojnie i patriotycznie. Bracia mamy m.in. walczyli w armii generała Andersa pod Monte Cassino.
Leokadia Rodziewiczówna wyszła za mąż za Wacława Lewickiego w 1932 roku, po roku na świat przyszedł ich syn – Jan Aleksander. Po kilku latach, w roku 1934 zamieszkali w Świrze, gdzie ojciec założył sklep.
– Nasz sklep cieszył się wielką popularnością, ponieważ był jedyny, którego właścicielem nie byli Żydzi. Nawet w nazwie miał „Sklep chrześcijański: spożywczo-garmażeryjny” – wspomina Jan Aleksander Lewicki, dodając, że w sklepie pomagały kuzynka ojca i raz w tygodniu, w dni rynkowe, mama Leokadia.
II wojna światowa przekreśliła rodzinne życie Lewickich. Rodzina została rozdzielona i wywieziona do dalekiego Kazachstanu. Z zesłańczej tułaczki wrócili tylko ojciec z synem, gdyż mama zmarła na tyfus plamisty. O losach zesłańców Leokadii i Wacława Lewickich oraz ich syna Jana Aleksandra szczegółowo pisaliśmy w „Tygodniku”, nr 24 i nr 26, pt. „Step daleki – lasu ani śladu”.
Dziewczyna z fotografii i talerz z makaronem
Po wojnie Jan Aleksander Lewicki odbył służbę wojskową, w czasie której miał do czynienia z samochodami. Dlatego też pierwszą jego pracą, po powrocie do domu, był zawód kierowcy. Jeździł z Postaw do Wilna.
– Pewnego razu, na drugi dzień Bożego Narodzenia, wybraliśmy się z tatusiem do kościoła do Konstantynowa. Kościół był zamknięty, więc ojciec postanowił wstąpić do swego znajomego Siemaszkiewicza. Gospodarz był nieobecny, a przyjęła nas jego żona Bronisława. Dorośli rozmawiali to o jednym, to o drugim, w końcu pani Bronisława mówi: „Pan Lewicki, ty masz syna, ja mam dwie córki, może by ich zapoznać?”. Przyniosła mi dwie fotografie. Od razu spodobała mi się Lonia… Jej mama szybko ułożyła plan znajomości: pojedziemy razem do Wilna, córka mnie spotka i zapoznam was… – z uśmiechem wspomina Jan Aleksander Lewicki, czule spoglądając na swoją małżonkę. Przyznaje przy tym, że zakochał się w Leonardzie od pierwszego wejrzenia.
Z kolei pani Leonarda, z natury energiczna i żywiołowa, nie od razu przekonała się, że jest to ten jedyny, wymarzony i na całe życie. – Wyszłam na przystanek mamie na spotkanie, a ona idzie z jakimś wysokim, potężnym mężczyzną. W domu szybko ugotowałam obiad z tego, co było pod ręką – makaron i kiełbasa. Kawaler był wysoki, więc nałożyłam mu podwójną porcję. Zabrałam mamę do drugiego pokoju i mówię z wyrzutem: „Kogo tutaj mnie przyprowadziłaś” – opowiada pani Leokadia, ze śmiechem zaś dodaje, że jej przyszły mąż nie lubił makaronu, ale z grzeczności nie odmówił i zjadł cały talerz. – Najadł się wówczas tego makaronu na całe życie i nigdy więcej potem nie było u nas tego dania.
Wczoraj biały welon, dzisiaj – białe włosy
Po pierwszych „oględzinach” potencjalnej narzeczonej każdy rozjechał się w swoją stronę. Janek przysyłał listy, które, jak wspomina małżonka, były przeplatane różnymi wierszami, które sam pisał. I choć nie był „do tańca”, to miał wrażliwą duszę, a te jego strofy poruszyły serce młodej dziewczyny, która 60 lat temu została jego żoną. Państwo Lewiccy mówią, że życie im szybko zleciało, szczególnie ostatnie 10 lat.
– Nie mieliśmy łatwego życia. Najpierw wynajmowaliśmy pokój przy ul. Artyleryjskiej. Mąż pracował jako kierowca w zajezdni autobusowej. Do pracy wyruszał wcześnie rano. Ja w zakładzie tkackim pracowałam na trzy zmiany. Nigdy nie dążyliśmy do dobrobytu, przeżyliśmy skromnie i tak też wychowaliśmy naszych synów: Jana i Roberta – opowiada pani Lewicka. Szczęśliwa małżonka pokazuje ślubne zdjęcia i z dumą opowiada, że najdroższy i najładniejszy materiał na białą suknię kupił jej narzeczony. Dzień ślubu pamięta bardzo dobrze: przed południem padał deszcz, a po ślubie było słonecznie.
Pani Leonarda dodaje przy tym, że w domu musiała uwijać się jak wiewiórka, wszak w domu byli sami mężczyźni – wkrótce po ślubie na świat przyszli ich synowie: starszy Jan (imię otrzymał po ojcu) i, po czterech latach – Robert. Z czasem zamieszkali w mieszkaniu w bloku należącym kiedyś do koszar (niegdyś dzielnica Łosiówka, potem Miasteczko Północne). Dotychczas tam mieszkają i tutaj odwiedzają ich dzieci i wnuki. Cieszą się każdym wspólnie przeżytym dniem i oboje twierdzą, że są ze sobą szczęśliwi.
Wspólny mianownik
– Praca nas zahartowała. Ja starałam się, aby w domu zawsze był ugotowany obiad z trzech dań. Z kolei mąż pomagał mi w pracach domowych. Nawet sąsiadki zazdrościły, gdy widziały, jak razem rozwieszaliśmy pranie – opowiada pani Leonarda.
Na pytanie o receptę na szczęśliwe małżeństwo bez zastanowienia mówi, że wiara pomaga przetrwać wszelkie burze losu. – Mówi się, że ludzie muszą się dobrać według charakterów. A my uważamy, że powinni mieć jednakowe poglądy w ustaleniu pewnego życiowego kierunku. Ja jestem bardziej energiczna i porywcza, z kolei mój mąż spokojny i zrównoważony. Niemniej jednak w tak ważnych sprawach, jak wychowanie dzieci w duchu polskości i religijności mieliśmy takie samo zdanie. We wszystkim trzeba znaleźć złoty środek i wspólny mianownik, wystarczy tylko dołożyć trochę starań i szanować drugiego człowieka, z którym chce się być i na dobre, i na złe – mówi małżonka.
Wnuczka Dominika, studentka, cieszy się, że w rodzinie ma tak piękny przykład udanego małżeństwa. – Zawsze lubiłam słuchać opowieści dziadków, obserwować ich zgodne życie. Dzisiaj, gdy tyle małżeństw się rozpada, moi dziadkowie są przykładem wytrwałości, porozumienia, znajdowania kompromisu. To dla nas, wnuków, nieoceniony dar – zwierza się Dominika Lewicka.
Teresa Worobiej
„Rota”