Wtedy jeszcze myśleliśmy, że wszystko, co się dzieje, dzieje tylko na razie, że jeszcze coś musi zajść w historii, bo przecież tak nie można… Jednak lata mijały, nic się nie zmieniło i w końcu na moje usilne prośby zapisano mnie do szkoły. W ten sposób uszczknęłam rok czy dwa z dziejów naszej wspaniałej budy na Ostrobramskiej.
O sobie…
Przyjęto mnie od razu do piątej klasy, bo dzięki matczynym naukom (z linijką w ręku) byłam silna w polskim i historii, natomiast gorzej miała się sprawa z litewskim i rosyjskim. Inne dzieci, które wcześniej wstąpiły do szkoły, znały już te języki, ja zetknęłam się z cyrylicą po raz pierwszy. Więc też moje dyktanda w piątej klasie nie mieściły na marginesie sławetnych czerwonych „pałek” znaczących liczbę błędów. Mogłam np. napisać zamiast „on idiet” (on idzie) – on „idiot” (on idiota). Po pierwszej lekcji języka rosyjskiego oznajmiłam matce triumfująco, że następna odbędzie się „za rok” (po rosyjsku – „na sliedujuszczij urok”, czyli na następną lekcję).
Ale to nie był jedyny problem, z jakim zetknęłam się w początkach mego świadomego życia. W szkole było dużo tzw. przedwojennych nauczycieli, p. Czekotowska, Pieniążkowa, Tyszkówna… Uczyły nas, jak uczyć należało. Ale pojawiły się też inne tajemnicze osoby, specjalnie „przyszczepiane” do „apolitycznych” środowisk polskich i litewskich, mające za zadanie uświadamianie nas, sprowadzanie na słuszną drogę. Nigdy nie zapomnę, jak chowałam się przerażona pod ławkę na widok wchodzącej do klasy „pionierwożatej”. Rozmowy z nią siały blady strach, bo przecież ta obca pani chciała mi narzucić własny sposób myślenia, uczyła, że to, w co dotąd wierzyłam, jest przestępstwem.
Przejrzawszy dziecięce serduszko mówiła spokojnie: „Widocznie to rodzice nie pozwalają ci wstąpić do pionierów, bo skąd możesz wiedzieć, co to jest”…
Zaklinałam „pionierwożatą”, że to ja sama jestem taka zła i głupia i że rodzice nic nie wiedzą o jej „ponętnych” propozycjach. Dobrze wiedziałam, czym to może się skończyć. W tamtych czasach wywożono za byle głupstwo. Taki los spotkał właśnie chłopców, którzy zaciągnęli na Zaduszki wartę honorową przy płycie Piłsudskiego... Wytrwałam w swych poglądach.
W pierwszych powojennych latach 5 szkoła miała mnóstwo pięknych tradycji. Przerośnięci uczniowie pierwszych powojennych lat pamiętali dawne gimnazjalne czasy i entuzjastycznie odradzali dawne zwyczaje na nowym gruncie. Wdrapując się pewnego razu na ostatnie piętro w szkole na Ostrobramskiej, spojrzałam w dół, gdzie zgromadzili się po lekcjach maturzyści i aż krzyknęłam ze zdumienia: chłopcy mieli na głowach zgrabne czapeczki z błyszczącymi daszkami i na wszystkich wyszyte były kolorową włóczką jakieś rysunki: rozwarta księga z gęsim piórem, wieniec z kwiatów i in. To uczennice starszych klas obdarowały maturzystów z okazji studniówki. Jakże byli dumni ze swych dekli, jak im zazdrościłam!
Zapamiętały się nasze słynne koncerty, festiwale szkolne. Każdy koncert to feeria pomysłów, śmiechów. Każdy był inny.
Pamiętam wspaniałego Jurka Zajączkowskiego – pierwszego chłopaka w szkole. Nie z racji postury, raczej błyskotliwości. Dowcipny, pewny siebie, urozmaicał wieczory wesołymi skeczami, anegdotami. Kiedy pojawiał się na scenie, wszyscy wiedzieli, że koncert będzie na medal, że rozśmieszy największych ponuraków, wyciągnie artystów z najbardziej niebezpiecznych sytuacji.
A Zbyszek Rymarczyk, czyli Rymarz! Niestety, społeczność szkolna dość późno zorientowała się, że ma do czynienia z autentycznym talentem aktora charakterystycznego. Nigdy nie zapomnę, jak wjechał na scenę w miednicy „odwalając” diabła w „Pani Twardowskiej”. Pękałam ze śmiechu, a potem powtarzałam tę scenę w domu, czyniąc niesamowity zgiełk.
A ile warta była Teresa Skupiówna! Niezbyt lubiliśmy wiersze, ale jej słuchaliśmy z zapartym tchem. Zawsze potrafiła przemycić jakąś myśl niebezpieczną, a dla nas bardzo ważną, podtrzymującą na duchu.
Albo pierwsze tanecznice szkoły – Jadzia Nowicka, Jasia Butkiewicz, Marysia Samuszukówna. I te ich cudowne krakowskie stroje! Nie wiem, skąd je brały, ale na ich widok, naszym matkom łzy płynęły ciurkiem z oczu. Akompaniowała wszystkim moja siostra Halka, która jako jedna z nielicznych w tamtych czasach uczyła się muzyki, ale jak trzeba było potrafiła też zatańczyć.
Nasze koncerty elektryzowały nie tylko uczniów, ale też rodziców. Niektórzy sami wdzierali się na scenę, inni pomagali, w czym kto mógł: szyli, majsterkowali.
Wspaniałe były międzyszkolne festiwale-konkursy. Wilno miało wtedy trzy główne szkoły: 5 średnią – polską, „Salomejkę” (im. Salomei Neris) – litewską i rosyjską „Czerniachowkę”. Przez długie lata konkurowały ze sobą na scenach. Och, jakie to było cudowne! Ileż wiązało się z tym emocji! Co roku owe trzy szkoły demonstrowały swoje artystyczne umiejętności na scenie teatru „Lutnia” (Akademicki Litewski Teatr Dramatyczny) oraz w Filharmonii. To było autentyczne amatorstwo, autentyczne zawody, autentyczne przeżycia… Bardzo często koncerty te uświetniali występami poza konkursem zawodowi artyści tej miary, co Jadwiga Pietraszkiewiczówna, Leonid Muraszko, Rimantas Siparis. Nie wstydzili się stawać na scenie obok dzieci, dawali im wzór prawdziwego artyzmu, zaszczepiali szacunek do wielkiej sztuki.
Początkowo przyznawano pierwsze miejsca sprawiedliwie, potem coraz bardziej „politycznie”, czyli w zależności od narodowości, innych „zasług”. Prawdopodobnie dlatego festiwale-konkursy przestały istnieć. Zabrakło żywiołowości, wiary w sprawiedliwość.
…i o siostrze Halinie
Była w swoim czasie jedyną zasłużoną artystką Litwy – Polką. „Moja żona zasłużona” – lubił żartować drugi mąż siostry, sam zasłużony działacz sztuki i zasłużony artysta, świetny dyrygent Adolfas Krogertas. Był też dyrygentem chóru „Varpas”, zbierającego laury w Polsce, we Włoszech i innych krajach, był też głównym dyrygentem chóru w Operze Wileńskiej. Na początku swej kariery artystycznej zaliczył w młodych latach też prowadzenie chóru w „Piątce”. Podczas prób często pouczał: „a teraz zaczynamy – brzuszki mają być jak kamuszki”.
Przed niemiecką okupacją siostra skończyła rok nauki w ekskluzywnej szkole sióstr nazaretanek na Piekiełku (były Pałac Związków Zawodowych). Dziewczynki z Nazaretu nosiły okrągłe kapelusiki z niebieskimi krzyżykami na rondzie. W czasie niemieckiej okupacji Halka chodziła do polskiej szkoły na Placu Orzeszkowej (potem Plac Czerniachowskiego, obecnie – Kudirki, dziś stoi tu gmach rządu litewskiego).
Obdarzona doskonałą pamięcią siostra uczyła się na medal. Gdy po wojnie poszła do polskiej szkoły „Piątki”, nie znała w ogóle rosyjskiego. Usiadła w ostatniej ławce i zanim dziewczynki siedzące przed nią odczytały z tablicy rosyjskie teksty (podręczników nie było), znała je już na pamięć.
Będąc uczennicą słynnej polskiej szkoły nr 5, a także Szkoły Muzycznej im. J. Tałłat-Kelpszy, Halka brała udział w szkolnej twórczości amatorskiej. Nie tylko jako pianistka, ale też jako… tancerka. Wyskakiwała z Jasią Butkiewiczówną krakowiaki i mazury. Ładna, zdolna, dowcipna, gdziekolwiek pojawiała się była duszą towarzystwa.
Jeszcze „za czasów polskich” wynajęto nam nauczycielki muzyki – „Panią w Zielonym Kapeluszu”, potem pannę Bałterówną. Ojciec tej ostatniej był słynnym lekarzem i miał na ulicy Dzielnej na Zwierzyńcu piękną willę (dziś mieści się tam niegustowny hotel „Balaton”).
W czasie niemieckiej okupacji chodziłyśmy na tajne komplety muzyki do pani Zofii Dąbrowskiej na Piekiełko. Po wojnie, gdy wyjechały do Polski sławy muzyczne (państwo Dąbrowscy, Witold Rudziński, Stanisław Szpinalski), mama zapisała córeczki do szkoły muzycznej przy Wileńskim Konserwatorium (dziś Akademia Muzyczna). Szkoła mieściła się na Skopówce, vis a vis obecnego Pałacu Prezydenckiego.
Trafiłyśmy do cudownej nauczycielki Aleksandry Dirvenskaitė, absolwentki konserwatorium w Lipsku.
Halka również w szkole muzycznej uczyła się doskonale, ale na czwartym roku przesiedziała trzy lata. Wciąż nie mogła zdać do piątej klasy. Pani Ola widocznie domyśliła się, o co chodzi, bo pewnego razu powiedziała mamie: „Dość, będziemy zdawać do konserwatorium”. I Halka zdała. Studiowała u prof. Balysa Dvarionasa. Jej studencki indeks po pięciu latach nauki pokazywano młodym studentom – nie było w nim ani jednej czwórki, w ciągu pięciu lat – same piątki.
Po studiach przyjęto Halinę do radia, a po otwarciu telewizji zaangażowała się w niej na stałe. Akompaniowała najsłynniejszym śpiewakom. Nie było dnia, aby w eterze nie wymieniano jej nazwiska, aby nie pojawiała się na ekranach telewizora. Przyjaźniła się i akompaniowała Beatriče Grincevičiūtė, Jelenie Czudakowej, Romanasowi Mariošiusowi, Jonasowi Stasiunasowi. Wykonywała utwory młodych kompozytorów, których nikt inny nie chciał wykonywać, no bo „autor nieznany”.
Miała dwóch mężów: Česlovasa Biveinisa (był reżyserem dźwięku Litewskiego Radia i Telewizji) i z nim wychowała syna Ryszarda. Drugim mężem był Adolfas Krogertas.
Halina, Ryszard oraz syn Ryśka Karol – wszyscy są muzykami, mieszkają obecnie w Hiszpanii. Rysiek, jeszcze będąc w Wilnie, znany był jako kompozytor wielu ambitnych utworów muzyki współczesnej, jest docentem Litewskiej Akademii Muzyki i Teatru, członkiem Związku Kompozytorów Litwy. W Hiszpanii, oprócz pracy pedagogicznej w konserwatorium, również komponuje. Jest członkiem Związku Kompozytorów Galicji. Gdy przyjeżdża do Wilna, zawsze mnie odwiedza, mamy wiele wspaniałych wspomnień z czasów, gdy mieszkaliśmy na Zwierzyńcu.
Barbara Znajdziłowska
Fot. archiwum rodzinne
Rota