Jest Pani znaną na Wileńszczyźnie nauczycielką, polonistką, która większą część swego życia spędziła w Połukniu. Jak się Pani odnalazła w tej wsi?
Rodzinną wieś opuściłam w wieku 18 lat, po ukończeniu szkoły średniej. Dostałam się na studia, o których zawsze marzyłam. Już podczas zabaw z koleżankami w dzieciństwie zawsze byłam nauczycielką. Studia rozpoczęłam w Instytucie Pedagogicznym, który w owych czasach znajdował się w Nowej Wilejce, a ukończyłam je już w Wilnie, dokąd uczelnia się przeniosła. Mieszkałam u cioci, w centrum miasta, więc miałam blisko. Gdy studia dobiegły końca każdy ze studentów był zapraszany na rozmowę w sprawie tzw. przydziału miejsca pracy. Powiedziałam, że nie znam rejonu wileńskiego, ani też trockiego. Znam jedynie solecznicki, z którego się wywodzę. Zaproponowano mi Połuknie, o którym słyszałam od mamy. I przy nim pozostałam.
A jaką rolę w Pani życiu odgrywa miejsce urodzenia? Czy chętnie Pani doń wraca?
Między Podborzem i Tietiańcami leży wieś Niewoniańce. Dawniej była wsią szlachecką, gdyż mieszkało w niej wielu ludzi zamożnych. Dzisiaj jest to wieś opustoszała. Zaledwie kilka domów jest zamieszkanych przez rdzennych mieszkańców. Reszta należy do nowych osiedleńców. Niewoniańce, Tietiańce, Podborze – zachowaj nas Boże... Tak kiedyś mówiliśmy o naszym trójkącie, w którym przebiegało nasze ówczesne życie. W Niewoniańcach się urodziłam, w Tietiańcach ukończyłam 7 klas, a kontynuowałam naukę w szkole średniej w Podborzu.
Swoją małą Ojczyznę odwiedzam dwa razy do roku – na wiosnę i jesienią. Na tamtejszym cmentarzu są pochowani moi bliscy: siostrzyczka, która zmarła w wieku trzech miesięcy, babcia oraz inni krewni.
Przyszłam na świat trzy lata po śmierci siostry. Życie było trudne, gdyż ojca właściwie nie było w rodzinie. Wrócił dopiero po 13 latach z łagrów Kazachstanu. Wychowała mnie mama i babcia, którą bardzo ciepło wspominam. Przeżyła 98 lat, a zmarła właśnie tutaj, w Połukniu.
Gdy wrócił ojciec, właśnie on mnie skierował na naukę. Powiedział: „Dziecko, objechałem pół świata i wiem, że człowiek nieuczony nie jest nic wart". Jestem w takim wieku, kiedy często powracam myślami do przeszłości.
A jakie to są wspomnienia: dobre czy przykre?..
Wspomnienia o ojcu należą do trudnych. Był oderwany od nas, bo komuś nie odpowiadała działalność AK, z którą był związany. Trafił do łagrów już po wojnie, w roku 1946. Jako dziecko nie rozumiałam tego i było mi przykro, że ojciec siedzi w więzieniu. Myślałam, że do więzienia trafiają przestępcy. Po latach, gdy już pracowałam w szkole i trzykrotnie dostawałam odmowę na wyjazdy na kursy dokształcające do Warszawy, zrozumiałam, dlaczego tak się dzieje: mój ojciec był więźniem politycznym.
Byłam jedynaczką i nieraz brakowało mi rodzeństwa. Ale potem, gdy zostałam nauczycielką, miałam bardzo dużą rodzinę...
Wiejska szkoła stała się Pani przeznaczeniem, a życie osobiste mocnymi więzami splotło się z życiem tej placówki. Przecież pracował tu także pani mąż, śp. Wincenty Kamilewicz, dyrektor szkoły w Połukniu. Ilu promocjom dała Pani przepustkę w życie, jako wychowawczyni?
Wychodziłam z założenia, że jeżeli w tej szkole będzie dobrze moim dzieciom, moim uczniom, to i mnie będzie dobrze. A ponieważ mąż był dyrektorem, chciałam, żeby ta placówka wspinała się coraz wyżej i wyżej. Dlatego to, co trzeba było zrobić, w pierwszą kolej było moim obowiązkiem.
Miałam sześć promocji. O moim jubileuszu 70-lecia pamiętały cztery. Wzruszające jest, że właśnie ta pierwsza uczestniczyła w uroczystości jubileuszowej. Jestem zadowolona ze wszystkich gości, którzy przyszli: moich córek rodzonych i chrzestnych, wnuków. Jestem wdzięczna moim byłym uczennicom Renacie i Iwonie, za to, że swą muzyką i śpiewem ozdobiły to rodzinne spotkanie.
Jestem i czuję się człowiekiem ze wsi. Lubię wieś, a zwłaszcza las, który mi pomógł przetrwać ten pierwszy rok po rozstaniu się ze szkołą, której poświęciłam całe życie. 10 lat temu zostałam pozbawiona możliwości pracy w szkole. Dbałam o to, żeby dać moim uczniom jak najwięcej wiedzy. Gdy był niedosyt materiałów poglądowych, podręczników robiło się notatki i czytało uczniom. Wiozło z Polski wszelkie możliwe i przydatne materiały, aby przekazać je uczniom. Z ostatnich kursów, na które skierował mnie ówczesny dyrektor szkoły, też wróciłam z dwiema torbami materiałów poglądowych dla uczniów. Ale nie wniosłam ich do swojego gabinetu. Niestety, był zamknięty. A mój klucz nie pasował do zamku...
Wtedy starałam się raniutko rowerem wyjechać do lasu, aby nie słyszeć dźwięku dzwonka, gwaru dzieci. Jakże trudno jest, gdy się zabiera człowiekowi to jedyne, co umie i lubi robić najlepiej... Wydaje mi się, że i dzisiaj bym to chętnie robiła, bo tyle jeszcze mam pomysłów, chociaż teraz zupełnie inaczej pracują nauczyciele. Po odejściu ze szkoły w Połukniu przez 3,5 lata pracowałam w Czarnym Borze i w Porudominie w rejonie wileńskim.
Praca nauczyciela niełatwa. Praca polonisty, zważywszy na żywotność naszej gwary, jeszcze trudniejsza. Słyszy się nieraz, że nauczanie języka ojczystego to pewna misja...
W czasach, kiedy jesteśmy przesiąknięci językiem litewskim, bo to i telewizja, i prasa, i obcowanie z ludźmi, należy się cieszyć, że język miejscowy jest, w miarę możliwości, normalny. Nasi ludzie nie posługują się na co dzień polszczyzną literacką i wcale nie muszą tego robić. Ważne, żeby potrafili wyartykułować to, co czują. Przykro, gdy w języku ojczystym nie potrafią związać dwóch zdań...
Kiedyś pewien chłopak z Ligojń przyznał się, że wstydzi się rozmawiać „czysto po polsku". Wszak całe jego otoczenie, łącznie z matką, rozmawiało w tzw. języku prostym. Robiłam wszystko, aby pomóc uczniom wyzbyć się tego wstydu. Kazałam czytać, zostawiałam po lekcjach.
Nauczyciel polonista musiał być osobą wszechstronną – znać historię, kulturę, obyczajowość. Bez udziału polonisty w szkole nie obyło się żadne święto.
W szkole była Pani uważana za nauczycielkę stanowczą i pryncypialną...
Raczej tak. Może nawet zbyt dużo było tych wymagań. Bo nie wszystkich uczniów można nauczyć jednakowo. Jedno dziecko chłonie wiedzę, innemu nauka daje się z oporem. Języka polskiego chciałam nauczyć wszystkich. Gdy spotykam swych byłych uczniów, nieraz mi mówią, że byłam sroga, ale sprawiedliwa. Dla mnie zawsze było ważne, żeby nie mówić w pustkę. Bardzo chciałam, żeby mnie słuchano.
Kółka literackie, dramatyczne, które Pani prowadziła, nie ograniczały się wystawieniem okazyjnych szkolnych przedstawień, bo chodziło o głębszą edukację.
Były wyjazdy do teatru, konkursy, udział w Festiwalach Teatrzyków Szkolnych, organizowanych przez Stowarzyszenie Nauczycieli Szkół Polskich na Litwie „Macierz Szkolna". Nasze starania były doceniane. Pamiętam, że szkolne kółko dramatyczne z Połuknia było oddelegowane przez przedstawiciela Ministerstwa Oświaty i Nauki na przegląd teatrów szkolnych do Krakowa. Widzowie, wśród których było wielu zacnych profesorów, byli zachwyceni naszym przedstawieniem. Członkowie kółka brali udział w wielu konkursach recytatorskich, również tych ogólnokrajowych. Moja córka, Danuta, za recytację prozy Konwickiego i wiersz Różewicza na konkursie w Ucianie otrzymała wyróżnienie. Była jedyną recytującą po polsku...
Tu, w Połukniu, jest Pani nie tylko osobą prywatną, ale przede wszystkim publiczną, zaangażowaną społecznie, dbającą o rozwój duchowy i kulturalny mieszkańców.
Do Połuknia nieraz przyjeżdżał teatr Ireny Rymowicz. Potem ze swoim teatrem chętnie przyjeżdżała tu także Irena Litwinowicz. Do szkoły zapraszałam poetów – Henryka Mażula, Wojciecha Piotrowicza, Alicję Rybałko. To była przyjemna działalność, z wewnętrznej potrzeby. Nikt mi tego nie kazał robić. Bo trzeba było jakoś zaciekawić te dzieci. I to zainteresowanie było szczere. Uczniowie chcieli gdzieś wyjechać, coś zobaczyć. Dzisiejsza młodzież jest wykształcona, chociaż jest to już całkiem inny rodzaj wykształcenia – mniej książek, kontaktu z drugim człowiekiem, więcej Internetu...
Niedawno świętowaliśmy 25-lecie zespołu ludowego „Połuknianie". Włożyła Pani wiele starań, aby powstał.
Chodziłam od domu do domu i namawiałam ludzi do udziału w zespole. To nie było łatwe zadanie. Byliśmy pierwszym zespołem w rejonie trockim. W ciągu tych lat „Połuknianie" przeżyli sporo i radości, i smutków. Zmieniło się siedmiu kierowników zespołu. Jednak zespół przetrwał. Dziś jest w dobrych rękach. Kierują nim Renata Jokniene i Renata Grigiene, byłe uczennice naszej szkoły i obecne jej nauczycielki. Myślę, że zespół będzie prowadził działalność jeszcze długie lata.
Przez wiele lat pełniła Pani funkcje prezesa koła ZPL w Połukniu.
Tę działalność społeczną każdy odbierał inaczej. Niemniej jednak fakt, że byłam nauczycielką, pomagał, budził respekt i zaufanie. Wydawałoby się, że po wielu latach musimy zbierać plony naszej działalności. A okazało się, że, niestety, nie zawsze możemy być dumni. Oto ze wsi Mamowie żadne dziecko nie uczęszcza do polskiej szkoły... Dlaczego rodzice nie biorą przykładu z tych rodzin, których dzieci po ukończeniu polskiej szkoły zostały nauczycielami, wykładowcami?.. Szczyciłam się, że moje córki ukończyły właśnie tę szkołę. Teraz uczą się tu moi wnukowie. Raczej nie mają kłopotu z wysławianiem się po polsku, po litewsku, czy rosyjsku... Szkoła polska nie była przeszkodą, aby studiować na wyższych uczelniach, zdobywać ambitne zawody. Przecież obecne grono pedagogiczne szkoły w Połukniu bodajże w 80 procentach stanowią byli jej uczniowie, poczynając od małżeństwa Janki i Wacława Gudalewiczów.
Jaką najistotniejszą sprawę w życiu – z perspektywy przeżytych 70 lat – mogłaby Pani wyróżnić? Jaką mądrością życiową chciałaby się Pani podzielić z naszymi Czytelnikami?
Człowiek żyje nie po to, żeby je po prostu przeżyć, tylko po to, żeby coś po sobie zostawić – dobre wspomnienie, jakiś pozytywny ślad, wzór. Nieraz zastanawiam się nad sobą. Przecież niczym szczególnym się nie wyróżniałam... Każdy uważający siebie za istotę myślącą człowiek musi wiedzieć, że najważniejszą sprawą w życiu jest właśnie być człowiekiem. Jeżeli spotykasz się z człowiekiem i nie patrzysz mu w oczy, podajesz mu rękę i nie patrzysz mu w oczy... to jest jakieś samozaparcie, samolubstwo. Adam Mickiewicz o takich mówił: „Nie lgnie do niego fala, ani on do fali; /A wtem jak bańka prysnął o szmat głazu./Nikt nie znał jego życia, nie zna jego zguby: /To samoluby!". Nie można żyć tylko dla siebie, żeby mieć dużo pieniędzy, żeby bogato, żeby suto... Trzeba nauczyć się dzielić tym co masz i być zadowolonym z tego co masz. A Bóg da, że kiedyś będziesz miał więcej.
Rozmawiała Irena Mikulewicz
"Rota"
Komentarze
Jak rozumieć te słowa pani Aliny??? Czyżby została wysłana na przymusową emeryturę? Ktoś wie?
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.