Srebrny jubileusz kapłaństwa jest okazją do pewnych podsumowań pracy na żniwie pańskim, do odpowiedzi na pytanie, skąd jest ta moc, która pozwala iść do góry pod prąd, by znaleźć źródło.
Maj jest poświęcony Matkom – w różnych krajach na świecie najczęściej w tym miesiącu obchodzone jest ich święto. Ostatniej niedzieli, 26 maja, świętowano Europejski Dzień Matki. O swojej mamie ks. Mirosław opowiada z wielkim szacunkiem i namaszczeniem... Ona, bowiem, pełniąc rolę kapłanki ogniska rodzinnego, stała się ideałem człowieka dla swego syna – późniejszego kapłana.
Pochodzi ks. Mirosław z dawnej podwileńskiej wsi, dziś już jednej z dzielnic stolicy, Bojarów. Stamtąd wywodzi się też rodzina jego mamy – pani Stanisławy, z domu Siemaszko. Ojciec Jan urodził się w Skajsterach, pod Mickunami. W domu wychowało się pięcioro rodzeństwa: śp. Alfred, Stanisław, Czesława oraz bliźniacy – Zenon i Mirosław.
„Życie religijne mamy – to nie były słowa, lecz czyny. Modliła się bardzo dużo. Do dziś pamiętam, gdy budziłem się w nocy, zastawałem mamę odmawiającą różaniec, choć była zmęczona i spracowana. Wspólną modlitwę w rodzinie mieliśmy w maju, czerwcu i październiku" – opowiada ks. Mirosław, podkreślając, że to w domu przez mamę zostało zakorzenione u niego zamiłowanie do wszystkiego, co związane z Kościołem i modlitwą.
„Dla pięciorga dzieci i rodziców mieliśmy dwa pokoje i niedużą kuchenkę – wspomina kapłan. – Nie do pomyślenia więc było, by kogokolwiek jeszcze przyjąć pod swój dach, a tym bardziej żebraka. Tymczasem moja mama, z roku na rok, przyjmowała na zimę żebraczkę, którą przezwaliśmy „pani łaskawa". Do wszystkich zwracała się: „Dziękuję, panie łaskawy", stąd wzięło się to przezwisko. Mama miała zawsze dla niej kąt – przychodziła jesienią „na tydzień", a trwał on do wiosny. Było tak zawsze. Później – gdy już podrośliśmy – narzekaliśmy, że nie warto jej przyjmować, bo to tyle z nią kłopotów, lecz mama zawsze nas ucinała: „Ona nie ma gdzie się podziać i trzeba ją przyjąć".
Niedziela w świadomości ks. Mirosława również utkwiła jako Dzień Pański – nie pamięta, żeby można było nie iść do kościoła. „Po nabożeństwie zawsze najdłużej czekaliśmy na mamę. Nie mieliśmy pretensji o to, że tak żarliwie i długo się modli, było to oczywiste – wspomina ks. Balcewicz. – Z perspektywy czasu rozumiem, że mama była świadoma trudu wychowania, chciała, by z nas wyrośli porządni ludzie. Raz opowiadała, że była świadkiem, gdy czyjeś dziecko, wszedłszy do kościoła, nie wiedziało, jak należy się zachować. Tak ją to przeraziło i przyrzekła sobie, że jej dzieci nigdy nie będą się tak zachowywać w kościele".
Ks. Mirosław wspomina, że mama nigdy nie krzyczała. Gdy byli w klasie drugiej, czy trzeciej, przyłapała obu chłopców na kłamstwie, powiedziała, by było to ostatni raz. „Rzeczywiście, nigdy więcej nie próbowaliśmy oszukać mamy" – opowiada, podkreślając, że mama zawsze była w domu do dyspozycji rodziny – ofiarna, oddana, zapracowana i zabiegana, lecz mająca czas na wszystko i dla wszystkich.
Po maturze miał 17 lat, dlatego musiał odczekać rok, by pójść do seminarium. Wybrał polonistykę. Dlaczego? „Dobry byłem z języków, łatwo mi wchodziły do głowy nauki humanistyczne. Nauczyciele widzieli we mnie zdolności recytatorskie, dlatego stale brałem udział w różnych konkursach" – wspomina ks. Mirosław, podkreślając, że właśnie podczas roku studiów spotkał ludzi, o których można powiedzieć, że były to bratnie dusze.
„Na polonistyce zapoznałem się z ludźmi, z którymi łączyły nas wspólne poglądy, rozmowy. W tym też czasie uczestniczyłem w spotkaniach, które organizował Jan Gabriel Mincewicz w Niemenczynie. Pod przykrywką prób chóru „Wileńszczyzny", mieliśmy katechezę. Wspaniale prowadził wykłady, lekcje, próby, organizował drogę krzyżową w wileńskiej Kalwarii. Wielu wspaniałych ludzi tworzyło to nasze grono, z którego wyszło kilku księży, sióstr zakonnych, powstały religijne rodziny. W kościele kalwaryjskim założyliśmy scholę, z którą czułem się bardzo związany. Z jej chórzystami kontakt mam po dzień dzisiejszy" – opowiada ks. Mirosław.
„W czerwcu 1983 roku siostra miała wesele, a dwa dni przed tą rodzinną uroczystością, przyznałem się mamie o swoich zamiarach wstąpienia do seminarium. Nie zrobiłbym tego, gdyby nie to, że byłem drużbą i nie mogłem brać udziału w drugim dniu zabawy, gdyż był to dzień wyznaczony na składanie dokumentów do seminarium. Mama była bardzo zaskoczona. A ja zniknąłem z wesela, a wieczorem znów się pojawiłem.
Przed wstąpieniem do seminarium, trafiłem w kurii na księdza, który, wysłuchawszy mnie, opowiedział o działalności KGB, o werbowaniu seminarzystów do współpracy, i że od ich decyzji też zależy, czy zostanę przyjęty. Byłem tym bardzo zaskoczony, jednak miałem wielkie pragnienie zostania księdzem. Poszedłem do Ostrej Bramy, by powierzyć swoją sprawę Matce Bożej. Postanowiłem wówczas na kolanach wspiąć się po schodach do kaplicy. Było to dla mnie swoiste upokorzenie, bowiem w taki sposób się modlili tylko ludzie starsi, żebracy. Wchodziłem na klęczkach, odmawiając różaniec, wtedy ktoś rzucił mi 20 kopiejek – potraktował jak nędzarza. Obraziłem się, zawstydziłem, wstałem i postanowiłem, że dalej nie pójdę. Jednak przemogłem swój gniew i już na spokojnie dokończyłem swoje wejście" – dzieli się wspomnieniami ks. Mirosław, ciesząc się, że nie miał większych trudności z dostaniem się do seminarium i został przyjęty za pierwszym razem. Niemniej jednak służby KGB nie dawały za wygraną – namawiały do współpracy, podczas wakacji nachodziły go w domu, kilka razy musiał odwiedzić Łukiszki, gdzie był przesłuchany.
Po święceniach kapłańskich, w roku 1986, był trzy miesiące wikariuszem w Święcianach, potem został proboszczem w Butrymańcach i Podborzu. Na pytanie, czy miał jakąś wizję kapłana, którą chciał realizować, odpowiada, że owszem, a za te poglądy profesor nie zaliczył mu kolokwium. „Nieco krytycznie napisałem wówczas o pracy kapłanów, nie uwzględniając, że nie mogli oni w pełni udzielać się dla wiernych, a sytuacja polityczna niejako wiązała im ręce – mówi o swoich spostrzeżeniach ks. Mirosław. – Miałem wizję kapłana, który pracowałby wśród dzieci i młodzieży, budował aktywne duszpasterstwo w parafii. Postać i działalność śp. ks. prałata Józefa Obrembskiego była dla mnie potwierdzeniem, że wizja ta jest słuszna. Poznałem księdza prałata, gdy obchodził jubileusz 50-lecia kapłaństwa. Pojechaliśmy z kolegami na uroczystości do Mejszagoły, byłem wtedy świeżo po maturze. Zaskoczyło nas, że ksiądz po Mszy św. rozmawia z ludźmi, podchodzi do młodzieży, poucza ją, wypytuje o różne sprawy. Potem, już jako kleryk, byłem w Mejszagole na praktykach, szykowałem dzieci do Pierwszej Komunii św., a ksiądz prałat przychodził na zajęcia, przysłuchiwał się. Natomiast podczas przerwy uczył dzieci patriotycznych piosenek, rozmawiał z nimi. Wykorzystywał każdą chwilę, by kształcić w nich ducha patriotyzmu".
Odrodzenie – przełom lat 80-90 – to zaangażowanie ks. Mirosława w organizację ruchu oazowego „Światło życie". Jego zdaniem, ówczesnej aktywności wiernych nie da się z niczym porównać. „W jasełkach uczestniczyło kilka pokoleń: udział brały dzieci wieku przedszkolnego i ich rodzice oraz dziadkowie. Kobiety same szyły stroje" – wspomina kapłan swoją pracę w Butrymańcach i Podborzu, gdy wspólnie z ks. Andrzejem Plaskowskim z diecezji opolskiej organizowali oazę, przygotowując także animatorów wśród miejscowej młodzieży.
W każdej parafii, gdzie ks. Mirosław pracował, angażował się w katechizację dzieci i młodzieży w szkole oraz duszpasterstwo przy parafii. Po Butrymańcach była 8-letnia kadencja probostwa w parafii mejszagolskiej, gdzie zorganizował duszpasterstwo w okolicznych miejscowościach, dojeżdżał do kaplic rozsianych po parafii wsi.
Powoli zaczęły też dojrzewać owoce zasiewanego wśród wiernych ziarna wiary. Śp. ks. Janusz Andruszkiewicz, ks. Ryszard Pieciun, ks. Jerzy Witkowski, ks. Rusław Wilkiel, ks. Mirosław Dowda czy też ks. Andrzej Byliński – to wychowankowie ks. Balcewicza. Poza tym, jak podkreślają ci, którzy od lat znają ks. Mirosława, jest on kapłanem, który potrafi też kojarzyć pary. „To w dobrych rodzinach kształtują się powołania" – uśmiecha się na tę sugestię ks. Mirosław.
„Czy to w kapłaństwie, czy to w rodzinie, nie ma innego sposobu, niż składanie z siebie ofiary. Jeśli dzieci nie widzą przykładu rodziców, którzy służą sobie nawzajem, to nie nauczą się ofiarności, rezygnowania z własnego „ja". Dzisiaj kształtuje się w społeczeństwie świadomość brania, nie dawania. Młody człowiek, przychodząc do pracy, jest zainteresowany, jaką otrzyma wypłatę, a nie tym, co on powinien wnieść do zespołu" – mówi o swoich spostrzeżeniach kapłan.
Dzisiaj są nieco inne czasy, entuzjazm, który mieli ludzie na fali odrodzenia został przygaszony trendem tolerancji i liberalizmu. Niemniej jednak ks. Mirosław podkreśla, że otwartość serc wiernych parafii porudomińskiej i ich ofiarność pozwoliły wiele zdziałać na rzecz renowacji zapuszczonego kościoła. „Wiele pomocy otrzymaliśmy od samorządu rejonu wileńskiego, ale spotkałem się na placówce też z wielką hojnością miejscowych mieszkańców. To wspólnie z nimi udało się nam odremontować kościół, uporządkować przykościelny teren" – wylicza ks. Mirosław, ciesząc się, że w tej wspólnocie parafialnej w piątek, 31 maja, będzie świętował jubileusz kapłaństwa.
Ks. Jan Twardowski, zachwycony tajemnicą kapłaństwa, napisał: „Własnego kapłaństwa się boję, własnego kapłaństwa się lękam. Przed moim kapłaństwem w proch padam, przed moim kapłaństwem klękam...". Jeszcze u niektórych starszych osób na Wileńszczyźnie pozostał zwyczaj całowania ręki księdzu – w taki sposób nauczono je okazywania szacunku kapłanowi. A może raczej kapłaństwu w poszczególnym księdzu. Ustanowione przez Chrystusa dla Eucharystii kapłaństwo sprawia, że ksiądz – aczkolwiek z ludzi brany i dla ludzi jest ustanawiany (Hbr 5,1) – posiada tę moc, która wyróżnia go spośród innych wiernych. To wyłącznie na jego słowo Chrystus stale powtarza cud Ostatniej Wieczerzy.
Teresa Worobiej
Fot. archiwum
www.L24.lt