Powiedział też [Jezus]: „Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: „Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada". (...) Syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. (...) Wtedy zastanowił się i rzekł: (...) „Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników". Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go (...) i rzekł do swoich sług: „Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi! Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się" (Łk 15, 11-24).
Dlaczego przychodzimy do kościoła? Najczęściej – w niedzielę – dlatego, że jest takie przykazanie, obowiązek, tradycja. Przychodzimy prosić o łaski dla siebie, zdrowie, szczęście, mieszkanie, wiele dobrych rzeczy. Nieraz po to, by uspokoić nerwy, znaleźć odpoczynek, trochę ciszy, bo w domu hałasują. I właściwie przychodzimy dla siebie.
Nie pamiętamy, że czeka na nas Bóg – Miłość, która wybiega z nieba, staje w tabernakulum, w otwartych drzwiach kościoła. Czeka, bo nas potrzebuje.
Powinniśmy zapisać sobie w kalendarzu, w notesie z telefonami: „Bóg na mnie stale czeka, każdego dnia, w każdej chwili". Nie można powiedzieć, że przychodzę do kościoła tylko w niedzielę, bo taki jest obowiązek, albo wtedy, kiedy mam dobry humor i mogę się modlić. Przychodzę wtedy, kiedy mam wolną chwilę, bo Bóg na mnie czeka – Miłość poraniona, a wciąż oczekująca, Miłość, której gdzie indziej nie znajduję, choć stale szukam.
Ks. Jan Twardowski